Dorota Zielińska, chora na stwardnienie rozsiane, która walczyła sądownie o dostęp do skutecznego leczenia, chce teraz dochodzić odszkodowania od szpitala za utratę zdrowia oraz naruszenie praw pacjenta. Zarzuca wrocławskiej placówce, że nie podano jej w odpowiednim momencie skutecznego leczenia, które mogło poprawić stan jej zdrowia.
W marcu w tej sprawie sąd wydał bezprecedensowe postanowienie: nakazał szpitalowi na czas postępowania sądowego (dopóki się nie rozstrzygnie, czy lek się pacjentce należy, czy nie) podawać medykament, o który toczy się walka. Chorą przyjęto więc do szpitala na miesiąc i aplikowano wskazany lek. Jednak w międzyczasie wrocławska placówka odwołała się od postanowienia sądu, twierdząc, że lekarstwo nie powinno być pacjentce podawane ze względów medycznych.
– Zmieniono diagnozę, określając, że jej choroba przyjęła postać wtórnie postępującą. Na to zaś lek, o który walczymy, nie jest zarejestrowany – mówi Bartłomiej Kuchta, prawnik Zielińskiej. Problem w tym, że pacjentka dowiedziała się tego z akt, a nie od lekarzy. Dorota Zielińska nie wierzy w zbieg okoliczności. Nowa diagnoza pojawiła się dokładnie wtedy, gdy sprawa toczyła się w sądzie i to ona spowodowała, że sąd zmienił zdanie.
– Lek nie działa na pacjentkę w tym stadium choroby – przekonuje jeden z lekarzy, który stawiał diagnozę. Co innego mówili inni lekarze, u których Zielińska zasięgały porady medycznej. – Wpływ leku był duży, efekty były widoczne – ocenia neurolog ze Śląska.
Po wyjściu ze szpitala chora lekarstwo kupowała na własną rękę. To jednak bardzo droga kuracja. Miesięcznie kosztuje ok. 8 tys. zł. Pieniądze zebrała dzięki pomocy przyjaciół i akcjom charytatywnym. Jednak wystarczy ich jeszcze tylko na sierpniową dawkę.
Dzięki braniu leku odczuwa poprawę. Kiedy trafiła do szpitala, nie mogła chodzić, teraz powoli zaczyna poruszać się o kulach. Boi się, że kolejna przerwa sprawi, iż już nigdy nie stanie na własnych nogach.