Minister zdrowia powinien się ubezpieczyć od skutków pracy swoich urzędników. W przeciwnym wypadku będzie musiał płacić rachunki za ich błędy. Za brak urzędniczej wyobraźni koszty już ponoszą szpitale i pacjenci. Ci ostatni mieli szybciej i skuteczniej uzyskiwać odszkodowanie za błąd lekarza. Zamiast latami czekać na wyrok sądu, w ciągu maksymalnie pół roku mieli otrzymać orzeczenie specjalnej komisji, czy zostali pokrzywdzeni podczas leczenia i należy im się rekompensata.
Już wiadomo, że z realizacją tej wizji będą kłopoty. Prawie 90 proc. szpitali nie wykupiło polisy, które ma je chronić przed roszczeniami pacjentów, bo ich na to nie stać. Pacjentów nie powinno to obchodzić, ale prawnicy już ostrzegają, że wyegzekwowanie odszkodowania od szpitala, który nie jest ubezpieczony, nie będzie łatwe. Oczywiście, jak zwykle w takiej sytuacji nie ma winnych. Resort chciał dobrze, ale wyszło jak zawsze.
Powstała bardzo niezdrowa sytuacja na dwóch rynkach: ubezpieczeń i ochrony zdrowia. Na pierwszym z nich wyrósł monopolista – PZU, który dyktuje szpitalom warunki, bo wie, że nikt z konkurencji nie pali się do ubezpieczania szpitali. Na swoją obronę ma argument obciążający resort zdrowia. Ten nie przygotował wiarygodnych danych o liczbie błędów medycznych, więc towarzystwom trudno oszacować ryzyko ubezpieczeniowe. Jeszcze więcej pretensji do ministra zdrowia mają dyrektorzy szpitali.
Ubezpieczenie miało być obowiązkowe, pod naciskiem placówek medycznych resort zdrowia wycofuje się z jego obligatoryjności. Doszło jednak do precedensu. Część szpitali potraktowała przepisy prawa na serio i teraz musi płacić ogromne składki, które mogły pójść na leczenie pacjentów. W ich stronę został wysłany sygnał, że nie warto przestrzegać przepisów. Te, które od stycznia łamią prawo, w nagrodę zostaną zwolnione z obowiązku kupowania polisy.