Im jestem starszy, tym większa świadomość, że chorowanie mnie też dotyczy, i staram się jeszcze bardziej pomagać. Teraz jeszcze bardziej, w tym dziwnym czasie – mówi lekarz medycyny ratunkowej Dymitr Książek.
ikona lupy />
DGP
Premier Morawiecki mówi: „Dane nie kłamią. Wygrywamy z epidemią”.
...
Nie będzie pan ze mną rozmawiał?
Będę, ale co tu komentować? Ludzie się nie testują, nie wymazują się, nie chcą, siedzą w domach. Chorują, ale nie idą po pomoc. Przecież wiedzą, że jak wynik dodatni, to od razu izolacja 10-dniowa, a dla rodziny kwarantanna 17-dniowa. Dopóki mogą oddychać, chodzą o własnych siłach, to wolą się nie ograniczać. Posiedzą w domu, może przejdzie, może nie trzeba jechać do szpitala. Okrzepliśmy już wszyscy trochę z tym COVID-19. Nie ma już takiej paniki. Tyle że to pozorne wszystko. Minęło pół mojego dyżuru, a już miałem ośmiu pacjentów zakażonych. Wydzieliliśmy część SOR-u. Jest osobne wejście, na tzw. zakazy. Pracują tam ludzie z naszego zespołu.
Pan wyznacza?
Ja. Razem trochę. Ty dzisiaj na covidowym, ty tu. Nie ma wyjścia. Już się nie pytamy, czy ktoś się godzi, czy nie, czy ma obiekcje. Początkowo było tak, że ktoś mówił: „Ja nie chcę, ja się boję, ja bym wolał nie”. Chodziło też o pieniądze, walczyłem o to, żeby ci „na COVID-zie” dostali wyższą stawkę. Wspólnie z dyrekcją walczyliśmy z Ministerstwem Zdrowa i NFZ o dodatkowe pieniądze za COVID-19. Za październik dostaliśmy, za listopad dostaliśmy. Zobaczymy, czy za grudzień wszyscy dostaniemy. Czy mnie się należy i moim ludziom, skoro mamy covidowy pododdział i na dyżurach wszyscy zajmujemy się pacjentami z COVID-19? Rząd będzie decydował. Często słyszę, że medycy mają poczucie, za przeproszeniem, dymania. Robią zajebistą robotę, a na koniec mówi się nam: pocałujcie się w dupę. A przecież dzięki nam to jest wszystko w dużym stopniu opanowane. Tu w szpitalu mamy prawie 100 łóżek covidowych.
Ile zajętych?
Ponad 80 proc. A do tego połowę poczekalni w nowo wybudowanym budynku szpitala oddzieliliśmy ścianami z płyt kartonowo-gipsowych i 20 dodatkowych łóżek stoi i czeka na pacjentów, jak na Narodowym.
Pan pracował na Stadionie Narodowym.
W sumie jeden dzień. W tym najgorszym piku, kiedy było prawie 30 tys. chorych dziennie. Zaraz potem te afery ze Stadionem/Szpitalem Narodowym wynikły, że tam nie przyjmują itd...
Tu, widzę, ma pan kartkę z telefonami na Narodowy.
Można dzwonić i zgłosić pacjenta. Można, ale chyba nikt nie dzwoni, bo wszyscy wiedzą, że nie ma sensu. Byłem tam przez chwilę. Dosłownie chwilę, nie jako opiekujący się pacjentami, tylko w centrum koordynacji. Miałem kwalifikować pacjentów do Szpitala Narodowego. Okazało się, że nie mogę przyjąć cięższych pacjentów – nie kwalifikują się do szpitala tymczasowego, w zasadzie prawie żaden pacjent nie spełnia wymogów. Przecież my się tu wszyscy znamy na tych ratunkowych oddziałach. Dzwonili doktorzy, koledzy, kumple, a ja wszystkim mówiłem: sorry, chłopie, nie mogę, twój pacjent się nie kwalifikuje.
Bo za bardzo chory?
Hm. A nawet jak zakwalifikowałem pacjentów, to się okazało, że popełniłem błąd i nie mogą być przyjęci. Wie pani, mówiąc oględnie, przykro mi się zrobiło. Bezradność. Nie tak, nie tak to sobie wyobrażałem. A może tak miało być, tylko ja byłem zbyt optymistycznie nastawiony. I z jednej strony rozumiesz, dlaczego nie możesz, rozumiesz, że to nie jest miejsce dla pacjentów z cięższą postacią COVID-19, z drugiej jest ci strasznie głupio, bo przecież prowadzisz taki sam SOR, masz takich samych pacjentów i chcesz pomóc, odbarczyć ten SOR, sprawić, żeby ci ludzie nie tkwili tam po parę dób.
Jak to po parę dób?
Normalnie. W szczycie zachorowań na covidowych SOR-ach ludzie leżeli po siedem, osiem dób, bo nie było miejsca na oddziałach. A tam nie mogłem. I nie, nie jestem nastawiony anty do Szpitala Narodowego. Teraz po prostu wiem, że jestem potrzebny tutaj, a nie tam. Tu nikomu nie odmawiam, a tam musiałem prawie wszystkim. Zresztą takich kwalifikacji, na takim poziomie, w których nikt się nie da rady załapać, nie musi robić doświadczony doktor specjalista medycyny ratunkowej. Widziałem te łóżka, te respiratory, te tleny w lożach VIP-owskich stadionu. Wszystko przepięknie zrobione. Do tego na płycie stadionu cała aparatura do produkcji tlenu, no bomba. Dyrektor Zaczyński wiedział, jak to zrobić, miał wizję. Okazało się jednak, że te kwalifikacje obowiązujące na Narodowym dotyczą pacjentów, których w normalnych warunkach po prostu się odsyła do domu, którzy nie wymagają hospitalizacji. W sumie nie chcę tam wracać, chcę dalej przechodzić szkołę medycyny zakaźnej na SOR-ze i mieć poczucie spełnionej misji i być w zgodzie z sumieniem. Wszyscy już przeszliśmy szybkie kursy leczenia COVID-19. Wszędzie, tu też. Dzięki temu, że mam świetnych kolegów internistów w moim szpitalu, było łatwiej. Od nich się dużo dowiadywałem, jakie badania, co zlecać, jak zlecać. Ale i tak na początku wszyscy błądziliśmy we mgle. Tu jest niesamowita pani doktor, szefowa epidemiologii szpitalnej. Ma taką wiedzę, że klękajcie narody. W pewnym momencie było tak, że na każdym oddziale mieliśmy pacjentów zakażonych COVID-19. Lekarze i pielęgniarki też się sypnęli. Tylko tu, u mnie, było 16 osób na zwolnieniach. I nagle się okazało, że ci, którzy są zdrowi, muszą pracować prawie non stop. Rodzin nie widzieliśmy. Wysłałem wołanie o pomoc do dyrekcji i dali mi ludzi do pracy. I to nie leserów, tylko dobrych, doświadczonych, oraz stażystów, którzy stanęli na wysokości zadania i chwała im za to. Moja praca to jest pomaganie ludziom. Zawsze się starać pomagać, jak mogę najbardziej. Od kiedy pamiętam, chciałem zostać lekarzem. Miałem starszego brata, który był lekarzem. Nie żyje. Pamiętam jego pogrzeb, białą trumnę. To jest moje wspomnienie po nim. Po tym wszystkim wiedziałem, że pójdę na medycynę. Do tego oglądałem za dzieciaka „Było sobie życie”, a w liceum „Ostry dyżur” z George,em Clooneyem. I jeszcze chciałem być ginekologiem. Byłem na stażu u prof. Dangel, uczyłem się robić prenatalne USG, na Karowej już prawie miałem etat. Urodziły się nasze dzieci, zacząłem jeździć w pogotowiu, pracować na SOR-ze i zrozumiałem, że to jest to. W szczycie pracowałem w czterech miejscach równocześnie, żeby utrzymać rodzinę.
Wiele lat pracował pan w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Najcięższe przypadki, ludzie z wypadków.
Tak, ale tak naprawdę dopiero w szpitalu, na SOR-ze cały czas jest akcja. W zasadzie akcja za akcją. Wtedy, w LPR, było trochę takich przypadków, że bardzo to przeżyłem. Kobieta w zatrzymaniu krążenia wyciągnięta z samochodu po wypadku. Pęknięta macica, dziecko w brzuchu.
Umarła?
Ona tak, ale dziecko nie. Dolecieliśmy do szpitala na Wołoską. Jedną ręką masowałem matkę, drugą przez pochwę trzymałem dziecko, żeby je stabilizować. Maleńkie, 27. albo 28. tydzień ciąży. Sam miałem już wtedy dwoje dzieci i tylko 30 lat. Szybkie cięcie zrobili i wyciągnęli tego dzieciaka żywego.
I co potem z panem?
Wtedy jeszcze paliłem. Papieros i następny wypadek, następna akcja. Potem do domu i prawie za każdym razem mandat. Wracałem o godz. 23. Chciałem szybko do Agi, do żony mojej, do dzieci... Dopiero potem adrenalina schodzi. Mamy tu takiego zaprzyjaźnionego kolegę anestezjologa. Wspomaga SOR. Mówi, że w dobie COVID-19 główną jego rolą jest wpisywanie DNR, czyli Do Not Reanimate. Nie reanimować. Jemu też się odkłada. To, że my tu wszyscy albo prawie wszyscy mamy PTSD (Posttraumatic Stress Disorder, zespół stresu pourazowego) to chyba już norma. Koleżanka psychiatra też tak mówi.
Jest Klinika Psychiatrii i Stresu Bojowego...
Jest, jest. Wiem. Miałem się tam zgłosić po Smoleńsku, po Moskwie, po tym, jak udzieliłem pani wywiadu i wywalili mnie z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, to znaczy, jak nie przedłużyli mi umowy. Nie zgłosiłem się. Nie chciało mi się słuchać pierdół, że jestem zwariowany. Nie jestem, ale też nie spływa po mnie. Są ludzie, którzy wiedzą, że tam byłem, widziałem, co się działo, jak są traktowane ciała. Dopytywali się. Natomiast teraz jest tak, że wszystkim tę sprawę katastrofy smoleńskiej politycy skutecznie obrzydzili. Co tu dużo gadać, na SOR-ach nie ma ludzi, którzy nie są obarczeni traumami. Nie ma, bo ta praca to są traumy. Nie mogę powiedzieć, że masowo nam ludzie umierają, ale umiera ich więcej niż kiedyś. Dwa, trzy zgony na dyżur to standard. Często jest więcej. Kiedyś tak się zdarzało, ale to naprawdę były wyjątki. Na jednym z dyżurów w poprzednim szpitalu pięć osób umarło, głównie mocno starszych pacjentów terminalnych. To jest też wynik tego, że Warszawa się starzeje. Przecież są całe dzielnice, w których mieszkają głównie emeryci. I oni będą coraz starsi, coraz bardziej chorzy. Jest też wielu takich ściągniętych przez córki, synów do Warszawy. Przesadzeni zaczynają chorować. I te dzieci zaczynają się rozglądać za pomocą, nie chcą, żeby im dziadek czy babcia umierali w domu. Śmierć jest wypychana, odsuwana. Niech dziadek w szpitalu umiera. I nieważne, w jakich warunkach. U nas na SOR-ze to jeszcze jest dobrze. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek umierał na korytarzu, przy kiblu. Godność tego umierania też jest ważna. Jest miejsce, jest łóżko oddzielone parawanami. Gorzej, że zaraz obok leżą ludzie, którzy są świadomi, mogą zauważyć, że coś się dzieje. Moi koledzy, współpracownicy starają się w miarę cicho, spokojnie wszystko zrobić przy tym człowieku, który już odszedł. Dla rodziny to zawsze jest szok. Dla mnie w sumie też, choć codzienność. Teraz umiera jeden pan, 87 lat. Pewne zaraz ogłoszę jego... Jeszcze nie mogę. Przywieziono go przed południem. COVID ujemny, ale skrajnie odwodniony, wyniszczony. Skrajnie. Jest godz. 22.40. Minuty zostały. Nic nie można zrobić. Umiera od godz. 11.22.
Rozmawiał pan z rodziną?
Tak. Delikatnie. Rodzina, córki mają świadomość stanu ojca. Musiało to trwać, żeby się tak skrajnie odwodnił. Rocznik 1933. Rodzina dzwoni co godzinę. Mogę tylko powtarzać, że stan agonalny, terminalny. I wkurzam się, kiedy słyszę, czy coś zostało zrobione. Tak jakbym stał i patrzył, nic nie robił. Oczekują, że będę empatyczny. Staram się, choć czasem jest trudno, bardzo trudno. Jest coraz więcej takich pacjentów. Nie, nie tych, co się przewrócą, coś sobie złamią, tylko przewlekle chorych, tych, którzy siedzieli w domach, bo się bali. To fala postcovidowa. Zaczynają wyzierać ludzie, głównie starsi, głównie staruszki, którzy od wczesnej wiosny siedzieli w swoich domach, chorzy, wystraszeni. Prawie nie wychodzili, bo bali się koronawirusa, wielu w zasadzie uwięzionych. Słyszę też, że w ostatnich tygodniach się chyba POZ-y uruchomiły, lekarze zaczęli jeździć na wizyty domowe do ludzi, którzy już dawno powinni być pod opieką, o których system trochę zapomniał. Ba, oni się nawet bali dzwonić po karetkę, bali się, że się zakażą i umrą w samotności w szpitalu. Doprowadzili się do takiego stanu, że prawie każdy kwalifikuje się do tego, by go zatrzymać tu u nas. Zostają kompletnie sami, bo przecież rodziny nie można wpuścić. Zaraz też zacznie się zwożenie dziadków i babć do szpitali na święta. Mam dyżur w Wigilię, wiem, jakie to jest straszne, jak ci starzy ludzie sami, samotni tu leżą. Często mogliby być w domach, ale ich dzieci albo wnuki wolą wygodne, rodzinne święta.
Sądziłam, że jak pan mówi o postcovidowcach, to o takich, którzy już przechorowali, a teraz mają powikłania.
Tacy też już są i będzie ich coraz więcej. Pocovidowe zapalenie płuc na przykład. Ci ludzie są ciągle objawowi, chociaż testy wskazują wynik ujemny. W sumie nie wiadomo, jak ich traktować. Mają objawy, zmiany w płucach, ale nie możemy ich położyć na oddziale covidowym. Jest też dużo takich, którzy przychodzą o własnych siłach, kaszlą, a mija dzień, dwa i stan w zasadzie końcowy, nie ma człowieka. Paszport do nieba. Pytała pani o rozmowy z rodzinami – łatwiej jest rozmawiać z rodziną, która była świadoma, że pan był od dawna stary, a nie chłopak, facet trochę starszy ode mnie, 45 lat. Zdrowy. Kasłał trochę. Widziałem, że się pogarsza. Położyliśmy go. Po trzech dniach już umierał, strasznie umierał, w męczarniach. Obustronne odmy, pęknięte płuca, masakra.
Był pan u niego?
Często bardzo. Myśmy o niego walczyli, chcieliśmy, żeby przynajmniej mniej go bolało. Usypianie, full leków przeciwbólowych, do upadłego. Dramat dla nas wszystkich. Nie pokazujemy po sobie. Na wszystko to ma wpływ. Patrzę po swojej rodzinie. Obydwoje z żoną jesteśmy lekarzami. We wtorki i środy się nie widzimy, bo dyżury. Dzieciaki wiedzą, co się dzieje. Jak to się wszystko zaczęło, to przecież rozmawialiśmy w domu, jakich mamy pacjentów, jakie warunki. Brałem udział w webinariach organizowanych przez Amerykanów, żeby się uczyć, żeby wiedzieć jak najwięcej o tym COVID-19. Oczywiście nie za darmo, płaciłem ze swoich. Mam świadomość, że to jest śmierć na każdym kroku. I wie pani, co mnie najbardziej wkurza? Że ja żyję „dom – praca, dom – praca”, bo wiem, jakie jest zagrożenie. Wiem, że jak zachoruję, jak moi koledzy zachorują, to nie będzie miał kto leczyć tych, co teraz łażą po sklepach, urządzają imprezy, co pójdą na sylwestra, gdzie będzie 20 osób, co bez nart nie mogą się obyć albo występują w telewizji i plotą kocopoły, że nie ma pandemii, że noszenie maseczek zabiera im wolność. Nic nie powiedzą, kiedy im choroba zabierze życie. Mam poczucie, że ci ludzie mają nas gdzieś. Chcą zapomnieć, że COVID-19 jest i zabija. To są łóżka na tzw. w razie czego. Tych 20 dodatkowych. Oprócz tych prawie 100 załatwionych od fundacji Jurka Owsiaka. Wydzieliliśmy strefy, postawiliśmy kontenery. Wszystko tak, żeby jak najmniej narażać zespół. Nie mieliśmy reduktorów tlenu, nie było na rynku, więc ludzie z działu technicznego siedzieli i naprawiali stare. Mamy wszystko na to „w razie czego”.
W razie czego?
W razie fali pandemii po tym szaleństwie w galeriach handlowych, po świętach Bożego Narodzenia, po feriach zimowych, po staniu w kolejkach do wyciągów, po wynajmowaniu kwater. Sprzęt przyjechał. Wszystko jest. Tylko mam problem z kadrą. No ale nas jest mało. Od dawna za mało. Nie mówię o tym szpitalu. W ogóle nas jest mało, w całej Polsce. Wielu nie chce pracować na takich oddziałach, bo się boją, bo rodzina, starsi rodzice… Bo nie chcą się zarazić, umrzeć nie chcą po prostu. Kto by zresztą chciał. A jak widzą zdjęcia ze stoku w Krynicy albo z galerii handlowych, to nie muszą być wróżami, żeby przewidzieć, co się będzie działo. Tu nam ludzie umierają, a tam, jak gdyby nigdy nic, jakby się nic nie działo, zakupy w tłumach, kolejka do wyciągu. Mam pięcioro dzieci i ferie odpuszczam, narty odpuszczam. Na działkę pojedziemy może. Myślę, że zaraz znowu będzie tąpnięcie. Na COVID-19 umarło już prawie 40 medyków. Zostawili rodziny, dzieci...
A te łóżka covidowe są teraz zajęte?
Dzisiaj w ponad 80 proc., czyli około 80 pacjentów ciężko chorych, część pod respiratorami.
Czyli jak przyjedzie karetka, to nie będzie pan odsyłał?
W ogóle starałem się nie odsyłać. Siedem godzin – tyle chyba najdłużej stała karetka z pacjentem. Nie miałem gdzie wcisnąć, naprawdę nie miałem. Wiem, że niestety przez to stan pacjenta się pogorszył, ale naprawdę nie miałem. Ale oddziału na kłódkę nie zamknąłem, a wiem, że różni ordynatorzy w Polsce zamykali, nie mieli gdzie kłaść. Mam zaprzyjaźnionego dyspozytora w pogotowiu. My się naprawdę wszyscy znamy. Mówiłem, że nie mam miejsc, ale robię wszystko, żeby były. O, mój ratownik dzwoni,
(Piotruś? Halo, no. Ile ta pani ma lat? Ile saturacji? Zrób pani szybko antygen w karetce i poczekamy 15 min. Jak coś wyjdzie, to pani pójdzie na zakazy.)
Co z tą pacjentką?
Podejrzenie COVID-19. Silna duszność, gorączka. Pani lat 60. Straszna choroba, dziwna, totalna. Ci, co są objawowi, to OK, wiesz, co robić, kwalifikujesz, kładziesz, doglądasz. Proszę poczekać, tu jest młyn.
(– Przyszedł ten ratownik, co był na zakaźnym, i chce z doktorem rozmawiać, bo potrzebuje potwierdzenia, że może iść do domu.
– Niech sp... Niech czeka.)
Kto to?
Ratownik WOPR-u. Przysłali ich, żeby pomagali ogarniać pacjentów, dbać o ich higienę, żeby zadbani ludzie byli, żeby jakąś godność im zagwarantować. A kolega ratownik, ten konkretny akurat, mówiąc delikatnie, troszkę się nie spisał. Trochę leniwy. Chyba przyszedł poleżeć i się wyspać, odpocząć po robocie. Już napisałem do dyrekcji, że dziękuję za taką pomoc. O, Piotruś z karetki, proszę poczekać.
(– A, dobra, to już jej nie będziemy wymazywać. Wiadomo. To wieź od razu na zakazy. Pa, cześć.)
Jeszcze do Dominika zadzwonię. Kolega, jeszcze ze studiów.
(– Dominik, pomóż, pani ma udar i zawał. Zgłasza bóle w klatce piersiowej, ma objawy udarowe. Przyjechała dwie godziny temu. Doktor neurolog ją widziała).
Dominik zaraz się nią zajmie, weźmie na stół, uratuje. Jest naprawdę wybitnym hemodynamistą. Te zawały, rurki, dziurki… Przetyka tętnice płucne. Pracowaliśmy w szpitalu na Bielanach. Kiedy tu przeszedłem, okazało się, że też tu jest. Ważne jest, żeby być w dobrych relacjach z innymi specjalistami, szanować ich, pokazywać, że się chce od nich uczyć, czerpać z ich wiedzy. Cenimy się. Ludzie tu ciągną, bo tu jest zarząd, co ma łeb na karku. Szefostwo wie, co tu chce zrobić. Coraz więcej kolegów dzwoni, chcą tu pracować, a to o czymś świadczy. A stażyści jacy! Naprawdę jestem zbudowany. Przyszłość medycyny. Ten, co tu był przed chwilą, jeszcze dzieciak, 25 lat. Chce być kardiologiem. I bardzo dobrze. A potem niech przychodzi tu na dyżury. Tu stażyści zostali edyktem dyrektorskim skierowani do walki z COVID-19, więc dostałem naprawdę najlepszych. Dużo się uczą, najwięcej chyba, medycynę znają dzięki temu, wiedzą, co robić. Medycyna ratunkowa to jest niszowa specjalizacja, przez wiele lat źle traktowana przez innych specjalistów. Gadali, że ktoś nie umiał zrobić innej specjalizacji, to poszedł w ratunkową. Jakby tę ratunkową dawali jak cytryny na bazarze. A ja jestem chyba dopiero drugim rocznikiem, który zaczynał od podstaw specjalizację z medycyny ratunkowej. Moi koledzy z Poznania i Pomorza założyli Stowarzyszenie Lekarzy Medycyny Ratunkowej. Jestem w nim z ludźmi, którzy podobnie myślą i są prawdziwymi specjalistami. Poznałem ich wszystkich. Nawet wzięliśmy udział w takim panelu z ministerstwem, żeby zmienić ustawę o ratownictwie medycznym, wprowadzić zasady zatrudniania lekarzy na SOR-ach, żeby były jasne wytyczne, ilu lekarzy przypada na ilu pacjentów. Wszystko po to, żeby pacjentom zapewnić bezpieczeństwo, żeby jeden lekarz w czasie doby nie musiał obsługiwać setki chorych. Wszystko się rozmyło. Może będzie czas, żeby wrócić do tematu. Medycyna ratunkowa to jest akcja. Tu nie ma minuty spokoju. Jest też niesamowita mieszanina ludzka. Ostatnio mam panią doktor rezydentkę. Urodziła ośmioro dzieci, mieszkała w Australii, odchowała te dzieci i postanowiła wrócić do medycyny. Trafiła na mnie i jest moją specjalizantką. Zarzuciłem ją miliardem poleceń.
Jak wychowała ośmioro dzieci, to wszystko ogarnie.
Też tak myślę. Mam tu rzeczywiście spory przekrój. Na swojej drodze spotkałem sporo gejów. I lekarzy, i ratowników. Może mają w sobie więcej empatii niż przeciętny chłop. Tej empatii tak tu potrzebnej.
Na studiach medycznych tego nie uczą.
Nie uczą, ale im jestem starszy, tym większa świadomość, że chorowanie mnie też dotyczy i staram się jeszcze bardziej pomagać. Teraz jeszcze bardziej, w tym dziwnym czasie. Z jednej strony ludzie nam biją brawo na balkonach, a z drugiej... Nie będę narzekał. Kilka godzin temu dzwonił do mnie pan, który był u nas na SOR-ze w niedzielę. Pomagałem mu wyjść z zaburzeń rytmu serca. Teraz mówi, że miał test, dodatni COVID-19 zrobiony przed zabiegiem wszczepienia stymulatora rytmu serca. I chciał mnie po prostu poinformować, że mógł mnie zakazić.
Tu u pana mógł się zakazić?
Wszędzie mógł. W windzie mógł, w sklepie, wszędzie. Niechcący się dowiedział, że jest zakażony i poinformował doktora o ryzyku. W sumie wzruszające i odpowiedzialne z jego strony.
Dymitr Książek lekarz, specjalista medycyny ratunkowej, jest ordynatorem SOR w Międzyleskim Szpitalu Specjalistycznym w Warszawie
To, że my tu wszyscy albo prawie wszyscy mamy PTSD, to chyba już norma. Koleżanka psychiatra też tak mówi