Zawiedli politycy, tworzone przez nich rozwiązania i brak dyscypliny społecznej.
Doświadczenia pierwszej fali pokazały, że kluczową rolę w opanowaniu wirusa ma efektywny system testowania i wykrywania kontaktów. Teoretycznie pozwoliłby on w miarę normalnie funkcjonować gospodarce, bo odpowiednio wcześnie wyłapywałby osoby zakażone wirusem i potencjalnych nosicieli.
Na takie rozwiązanie postawił premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson. Jeszcze przed wakacjami obiecał kosztem 12 mld funtów (ok. 60 mld zł) stworzenie systemu, który będzie „najlepszy na świecie”. Do współpracy rząd brytyjski wciągnął koncerny farmaceutyczne: za rządowe pieniądze zbudowały kilka dużych laboratoriów zwanych „latarniami morskimi”. Powstały one równolegle do funkcjonujących już publicznych placówek.
Problemem okazała się jednak sztywna konstrukcja systemu i jego centralizacja. O ile publiczne ośrodki miały analizować próbki pobrane od pacjentów, o tyle do prywatnego systemu trafiały te od szerszych grup ludności. Kiedy rozpoczął się rok szkolny i liczba zakażeń wystrzeliła, „latarnie morskie” po prostu się zapchały, bo nie mogły przekierować nadmiaru próbek do publicznych placówek. Ratowano się więc wysyłaniem ich do analizy za granicę. Co więcej bardzo szybko się okazało, że w prywatnych laboratoriach brakuje rąk do pracy: firmy ściągnęły naukowców i studentów, którzy latem nie mieli nic do roboty, ale jesienią po prostu wrócili na uczelnie.
W efekcie coraz mniejszy odsetek próbek jest analizowany w ciągu 24 godzin, co utrudnia walkę z pandemią. Słabo też idzie ze śledzeniem kontaktów osób, u których wykryto wirusa; wskaźnik ten spadł do ok. 60 proc. Tutaj także problemem okazała się centralizacja, przez co trudniej było wyłapać, że np. kontakty osoby zakażonej to po prostu uczestnicy jakiejś imprezy w lokalnym pubie.
Kolejnym z elementów okazały się tarcia między władzami krajowymi a lokalnymi. Problem szczególnie uwidocznił się w Hiszpanii. Kraj jest mocno zdecentralizowany; rząd mógł wprowadzać wiosenne obostrzenia tylko dzięki ustawie o stanie wyjątkowym, która wówczas wygasła, a w Kortezach nie było apetytu na to, żeby ją przedłużać (nawet wśród ugrupowań, które na co dzień wspierają premiera Pedro Sancheza). W efekcie odpowiedzialność za sytuację epidemiologiczną z powrotem przejęły regiony.
Rząd wobec tego nie mógł zrobić nic więcej, niż w porozumieniu z władzami regionalnymi opracować plan stopniowego powrotu do normalności. Problem polegał na tym, że nie określono w nim konkretnych parametrów, po osiągnięciu których możliwe byłyby kolejne etapy luzowania obostrzeń. Różne samorządy interpretowały więc zapisy nieco inaczej; najszybciej ograniczenia zniosły władze regionu, gdzie położony jest Madryt. Jak się okazało, decyzja była fatalna w skutkach, bo stolica znalazła się w awangardzie drugiej fali.
Aby powstrzymać rozprzestrzenianie się wirusa, rząd postanowił nałożyć na stolicę pakiet nowych obostrzeń. Isabel Díaz Ayuso, szefowa lokalnych władz z opozycyjnej wobec premiera Sáncheza Partii Ludowej, postanowiła jednak zaskarżyć je do sądu, argumentując, że mogły być nałożone tylko na podstawie ustawy o stanie wyjątkowym, która przecież już nie obowiązuje. Sąd przychylił się do jej argumentacji, ale sprawa wciąż się toczy, bo gabinet Sancheza już zapowiedział apelację.
Napięcia między władzami krajowymi a lokalnymi uwidoczniły się jednak nie tylko na Półwyspie Iberyjskim. W Wielkiej Brytanii nie wszystkim samorządowcom przypadł do gustu najnowszy plan walki z pandemią zakładający wprowadzenie w kraju trzech stref w zależności od sytuacji epidemiologicznej (podobnie jak u nas). Najgłośniej protestowali zwłaszcza politycy z tych miejsc, które od razu wpadły w strefę czerwoną, przede wszystkim burmistrz Liverpoolu.
Źródłem tarć okazał się również wspomniany już brytyjski system testowania i wykrywania kontaktów. Wielu samorządowców było przekonanych, że lepsza byłaby struktura mniej zcentralizowana, a dzięki temu szybsza, i zagrozili powołaniem własnych placówek w tym zakresie.
W innych krajach na pogarszającą się sytuację mają wpływ także lata zaniedbań. Przykładem chociażby Francja, w której regularne cięcia w finansowaniu służby zdrowia doprowadziły do zmniejszenia liczby łóżek na oddziałach intensywnej terapii o połowę między 2010 a 2020 r. W efekcie nad Sekwaną jest ich ok. 6 tys. (jedna piąta tego co w sąsiednich Niemczech), a co więcej rząd w wakacje nie zdecydował się zwiększyć tej liczby.
Emmanuel Macron broni jednak swoich decyzji, mówiąc, że w tej chwili to nie finansowanie systemu zdrowia jest najważniejsze, ale jego organizacja. Nie jest pozbawiony racji: podczas pierwszej fali Paryż starał się dynamicznie zarządzać ograniczonymi zasobami w służbie zdrowia, przewożąc łóżka szpitalne wraz z osprzętem z w miarę bezpiecznych regionów do deficytowych, m.in. za pomocą pociągów TGV.
Nie bez znaczenia było również to, że latem ruszyła turystyka, chociaż nie w takim zakresie jak chociażby w 2019 r. W efekcie wirusa do państw żyjących z turystyki zaczęli przywozić przyjezdni, co widać chociażby w statystykach greckich. I nawet jeśli 500 wykrywanych przypadków dziennie to nic w porównaniu z tym, co dzieje się nad Wisłą, to i tak jest to pięć razy więcej, niż kraj odnotował podczas pierwszej fali. Statystyki jesienne są także gorsze niż wiosenne w innych państwach żyjących z turystyki, jak chociażby Chorwacja czy Słowenia.
Kwestie systemowe nie są oczywiście jedynymi, które przyczyniły się do wezbrania drugiej fali. Te nałożyły się bowiem na czynniki społeczne. Widać to chociażby porównując Hiszpanię i Włochy. W tym pierwszym kraju premier Pedro Sánchez ogłosił zwycięstwo w walce z wirusem wczesnym latem (podobnym optymizmem wykazywał się także premier Czech Andrej Babiš, który przyznał niedawno, że dał się pod koniec wiosny „ponieść nastrojowi”). Jego kolega z Rzymu Giuseppe Conte był jednak znacznie bardziej wstrzemięźliwy. To przełożyło się na postawy społeczne – Włosi co do zasady przez lato nie starali się zachowywać „normalnie” – co odbiło się na statystykach: druga fala prędzej i ciężej doświadczyła Hiszpanię (a także Czechy i – niestety – Polskę).
Osłabienie dyscypliny społecznej jest jednak związane z innym procesem, który można nazwać „zmęczeniem pandemią”. – Wirus pojawił się u nas osiem miesięcy temu. Od tamtego czasu mieszkańcy Europy dokonali olbrzymich wyrzeczeń, aby powstrzymać COVID-19. To zmęczyło nas wszystkich. W takich okolicznościach to naturalne, że czujemy się zdemotywowani – mówił niedawno Hans Kluge, szef europejskiego oddziału Światowej Organizacji Zdrowia. To właśnie zarządzanie tym ostatnim może się okazać największym wyzwaniem nadchodzących miesięcy.