Tym, że śmiertelnie niebezpieczny mikroorganizm uciekł z laboratorium, nie lubią się chwalić ani naukowcy, ani rządy.
/>
Tuż po wybuchu epidemii wywoływanej przez wirusa 2019-nCoV pojawiły się pogłoski, że drobnoustrój uciekł naukowcom. Mówił o tym m.in. w „Nature” Tim Trevan, założyciel CHROME Biosafety and Biosecurity Consulting, firmy specjalizującej się w „bezpieczeństwie biologicznym”.
Przypomniał, że już dwa lata temu uczeni z USA wyrażali obawy, czy otwarte w Wuhan wielkie i nowoczesne laboratorium jest w pełni bezpieczne. Kosztujący 300 mln juanów (44 mln dol.) obiekt chiński rząd zaczął budować po zdławieniu epidemii SARS w 2004 r. Pekin zapewniał wtedy Światową Organizację Zdrowia (WHO), że będzie ono spełniać najwyższe normy bezpieczeństwa BSL-4. Według Trevana i innych specjalistów – ten certyfikat mógł zostać przyznany ośrodkowi w Wuhan na wyrost.
Kilka dni po tych rewelacjach ze zdaniem amerykańskiego eksperta zgodził się hiszpański mikrobiolog Francisco Mojica. Jego opinia ma o wiele większy ciężar gatunkowy, bo to światowej sławy uczony. Specjalizujący się w badaniach nad DNA oraz zachowaniami genotypów naukowiec oznajmił, że „nie zdziwiłby się”, gdyby koronawirus 2019-nCoV „był zmutowanym patogenem”, który wydostał się z laboratorium. Zastrzegając, że może to być przypadek, iż wirus pojawił się na targu znajdującym się w odległości ok. 30 km od ośrodka badawczego w Wuhan.
Jednak takie zbiegi okoliczności są podejrzane. Zwłaszcza jeśli prześledzić, do jak bardzo nieodpowiedzialnych zachowań są zdolne rządy i pracujący dla nich uczeni, gdy przyciągnie ich uwagę niebezpieczny drobnoustrój, zdolny szybko zabijać ludzi.
Polskie fobie
„Konsekwencje wojny bakteriologicznej będą się stawały odczuwalne nie tylko przez siły zbrojne walczących stron, ale i przez całą populację ludności cywilnej, i to wbrew woli walczących stron, niezdolnych do określenia zasięgu działania tej broni” – oznajmił w maju 1925 r. podczas obrad Konferencji Genewskiej gen. Kazimierz Sosnkowski.
Przedstawiciele mocarstw przygotowywali pierwszy w dziejach dokument mający chronić ludzkość przed bronią masowego rażenia. Jego twórcy skupili się na używanych podczas I wojny światowej gazach bojowych, tymczasem szef polskiej delegacji zaskoczył wszystkich wnioskiem o rozszerzenie traktatu o zakaz wytwarzania i używania broni biologicznej. „Jeśli chodzi o produkcję, to posiada przewagę nad bronią chemiczną. Może ona być produkowana łatwiej, taniej i w absolutnej tajemnicy” – mówił gen. Sosnkowski.
Argumenty te skłoniły delegację USA do zainteresowania się sprawą. Pierwsze prace nad stworzeniem broni biologicznej rozpoczęły Niemcy jeszcze podczas I wojny światowej. A w połowie lat 20. polski wywiad zdobył informacje, że także ZSRR prowadzi eksperymenty z chorobotwórczymi drobnoustrojami. Te fakty przekonały Amerykanów do poparcia Polski. Dzięki temu w ostatecznej wersji genewski protokół został rozszerzony o zakaz tworzenia oraz używania broni biologicznej.
Ale choć rządy poszczególnych państw podpisały i ratyfikowały protokół, to w tajemnicy pracowały nad bronią biologiczną. Największe zainteresowanie nią wykazywały Japonia, Niemcy oraz ZSRR. I nawet jeśli jakieś mikroorganizmy wydostawały się z laboratorium, nikogo specjalnie to nie przerażało. W czasach, gdy epidemie tyfusu, polio, chorób wenerycznych czy odry były codziennością, kolejne, wywołane z inicjatywy lub przez nieuwagę człowieka, nie czyniły większej różnicy. Poza tym w krajach totalitarnych ukrycie eksperymentów prowadzonych nawet na ludziach nie stanowiło problemu. Kłopotów z tym mogły doświadczyć jedynie rządy w państwach demokratycznych.
Niefrasobliwość Londynu
Brytyjski wywiad wojskowy zaczął ostrzegać rząd Zjednoczonego Królestwa, że Związek Radziecki oraz Japonia testują broń biologiczną, dopiero pod koniec lat 30. Za wyjątkowo niepokojące uznano dokonania japońskiej Jednostki 731 – informacje, że wojskowym z Kraju Kwitnącej Wiśni udaje się przy użyciu bakterii wąglika uśmiercać na masową skalę zwierzęta, skłoniły premiera Neville’a Chamberlaina do działań.
Zadanie organizacji badań nad własną bronią biologiczną powierzył ministrowi Mauricowi Hankeyowi. Ten postanowił wykorzystać w tym celu istniejący już Ośrodek Obrony Chemicznej, który wkrótce przemianowano na Laboratorium Zdrowia Publicznego. 50 pracujących tam naukowców skupiło się na wągliku. A chcąc odrobić zaległości do Japończyków, pozwalano im na rzeczy, jakie w państwie demokratycznym są nie do pomyślenia.
Bakteria wąglika atakuje bydło i konie, u człowieka zakażenie występuje rzadko, najczęściej przez uszkodzoną skórę. Pierwsze objawy są błahe i niewielu lekarzy jest w stanie postawić trafną diagnozę – zatkany nos, bóle stawów, suchy kaszel, zmęczenie. W tym stadium chorobę da się zwalczyć antybiotykami. Natomiast jeśli do zakażenia dochodzi przez układ oddechowy, laseczka wąglika powoduje śmiertelne krwotoczne zapalenie płuc.
Japończycy nie doceniali tego ostatniego faktu. Naukowcy Jednostki 731 badali możliwości roznoszenia wąglika przez szczury. W ramach eksperymentu w 1940 r. samolot rozsypał skażone bakterią ziarna pszenicy i ryżu nad chińskim miastem Changde. Po siedmiu dniach ulice pokryły się zdechłymi gryzoniami, które zjadły ziarno. Wkrótce potem zmarło 90 osób. Takie naloty powtarzano jeszcze nad dwoma innymi miejscowościami w Chinach, łącznie odnotowując śmierć 600 ludzi z powodu zakażenia wąglikiem.
O wiele lepsze efekty osiągnęli brytyjscy uczeni, którzy opracowali technologię suszenia laseczek wąglika. Sproszkowane bakterie dawało się potem rozpylać w powietrzu, zaś po zetknięciu z choć odrobiną wilgoci odzyskiwały zabójcze właściwości. Jak zadziała to w praktyce, postanowiono sprawdzić na leżącej u wybrzeży Szkocji wyspie Gruinard. Pewnego ranka mieszkańcy pobliskiego lądu ujrzeli nad niezamieszkałą przez ludzi wyspą samolot RAF zrzucający ładunek, który głucho eksplodował. „Przywiązano tam na postronkach owce do palików w określonej odległości od miejsca eksplozji, tak by znawcy broni mogli zbadać jej zasięg oraz skutki” – opisuje w książce „Tajemnicze choroby współczesnego świata” Pete Moore. „Wybrano akurat tę wyspę, gdyż według ekspertów była tak odizolowana, że wąglik łatwo dało się tam opanować. Lecz kiedy na szkockim stałym lądzie bydło szybko zaraziło się chorobą, która przedostała się pomimo oddzielającej fatalną wyspę wody, wszystkie testy wstrzymano” – wyjaśnia Moor.
Ładunek zwierający ok. 100 kg sproszkowanego wąglika zabił zwierzęta na Gruinard oraz skaził ziemię. Przez następne kilkadziesiąt lat ludziom zabraniano wstępu na wyspę. Mimo to nie udało się zapobiec „ucieczkom” niebezpiecznej bakterii, bo roznosiły ją ptaki – w Szkocji odnotowano trzy epidemie wąglika w latach 1954, 1961 oraz 1965. W 1976 r. przeprowadzono na wyspie badania. Okazało się, że stężenie pałeczek bakterii w glebie pozostaje na podobnym poziomie jak zaraz po ich rozpyleniu. Stale czające się zagrożenie sprawiło, że decyzją brytyjskiego rządu w 1986 r. rozpoczęto sukcesywną dezynfekcję wyspy. Użyto do tego aż 280 ton formaldehydu. Jednak dopiero cztery lata później oficjalnie ogłoszono, że wąglik z wyspy Gruinard przestał zagrażać ludziom.
Testy na epidemię
Na londyńskiej stacji metra Colliers Wood 26 lipca 1963 r. w porze lunchu zjawił się pracownik brytyjskiego kontrwywiadu z bardzo nietypową misją. Po tym jak wsiadł do pierwszego składu, tuż przed stacją Tooting Broadway, wyciągnął z kieszeni zwykłą puderniczkę, po czym uchylając okno, wysypał jej zawartość do tunelu – i rozpylił drobnoustroje Bacillus globigii (częściej jest określana jako Bacillus subtilis – laseczka sienna).
Bakteria ta w żaden sposób nie zagraża ludzkiemu zdrowiu, dlatego idealnie nadawała się do testu określającego, jak szybko może rozprzestrzeniać się niebezpieczny patogen, gdyby przy jego użyciu zaatakowano Londyn. Po tygodniu wykryto silne skażenie we wnętrzach wszystkich składów metra oraz na obszarze 16 km od punktu zero. Wkrótce taki sam test przeprowadzili Amerykanie w Nowym Jorku. Drobnoustroje, uwięzione w zwykłych żarówkach, wyrzucano za okna wagonów metra. Prowadzone obserwacje utwierdziły szefostwa armii i służb specjalnych w obu krajach, że warto inwestować wielkie środki w badania nad bronią biologiczną.
Jak opisuje John Parker w książce „Fabryki śmierci”, Amerykanie w latach 60. zbudowali za ówczesne 100 mln dol. laboratorium i fabrykę broni biologicznej w Pine Bluff w Arkansas. Wkopując pod ziemię ze względów bezpieczeństwa aż cztery kondygnacje budynku. Z kolei Wielka Brytania eksperymenty z bronią biologiczną przeniosła na morze, używając pływających laboratoriów. Po 10 latach testów wyodrębniono ok. 15 najbardziej obiecujących patogenów, zdolnych skutecznie zaatakować ludzki organizm.
W tym samym czasie podobne poszukiwania prowadzono w Związku Radzieckim. Co ciekawe, tajnych projektów nie zawieszono po podpisaniu w 1972 r. Konwencji o zakazie prowadzenia badań, produkcji oraz gromadzenia broni biologicznej – choć ratyfikowało ją ponad 140 państw. Jednak społeczność międzynarodowa nie wypracowała skutecznych mechanizmów weryfikacji tego zobowiązania.
Już po wejściu układu w życie Związek Radziecki uruchomił pod Moskwą pierwszy ośrodek Wszechzwiązkowego Instytutu Mikrobiologii Stosowanej „Biopreparat”. Wkrótce na terenie ZSRR działało 18 laboratoriów oraz fabryk zajmujących się produkcją oraz doskonaleniem broni biologicznej, stając się osobną gałęzią przemysłu zbrojeniowego zatrudniającą ponad 25 tys. ludzi.
Ubocznym skutkiem tego stanu rzeczy była wielka „ucieczka” wąglika z fabryki Biopreparatu w Swierdłowsku pod koniec marca 1979 r. Wytwarzano go w formie sproszkowanej, a po osuszeniu przekształcano w aerozol. Przed wydostaniem się bakterii na zewnątrz chroniły filtry na przewodach komory suszącej. Z powodu błędu obsługi przed weekendem wyjęto zatkany filtr i nie założono nowego. Namnażane w wielkiej kadzi laseczki wąglika, niesione ciepłym powietrzem przez kilkanaście godzin wydostawały się poza teren tajnej fabryki. A że znajdowała się ona niemal w centrum miasta, już kilka dni później wybuchła epidemia. Wedle oficjalnych danych z powodu zakażenia wąglikiem zmarło w Swierdłowsku 66 osób, a kilkaset ciężko zachorowało. Władze ZSRR zatuszowały incydent, twierdząc przez wiele lat, że bakteria rozprzestrzeniała się w mieście za sprawą nielegalnego handlu mięsem pochodzącym z pokątnego uboju.
Zawsze może być gorzej
Pierwsze dekady zmagań uczonych z patogenami upłynęły na próbach przekształcenia mikroorganizmów w skuteczną broń, która jednocześnie nie zagrażałaby twórcom. Ten ostatni warunek okazywał się wyjątkowo niełatwy do spełnienia. Nawet trudno rozprzestrzeniający się wąglik potrafił wyrwać się spod kontroli człowieka. Gdy zaś w grę wchodził bardziej zjadliwy wirus lub bakteria, zagrożenie gwałtownie rosło.
Przedsmaku możliwej katastrofy doświadczyli w 1967 r. pracownicy laboratorium należącego do niemieckiej firmy farmaceutycznej Behring Gmbh. Sprowadzano do niego w latach 60. z Ugandy koczkodany zielone, by testować na nich nowe farmaceutyki. W tamtym czasie nikt nie miał pojęcia o tym, że zwierzęta z głębi Afryki mogą być nosicielami wirusów wywołujących gorączki krwotoczne. Pokąsanie jednego z pracowników laboratorium przez małpę nikogo więc specjalnie nie zainteresowało. Tymczasem ugryziony nagle źle się poczuł. W ciągu kilku następnych dni patogen zamienił organy wewnętrzne chorego w krwawą galaretę, niszcząc wątrobę, płuca, śledzionę i nadnercza, wywołując przy tym obfite krwawienie zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Co gorsza, wkrótce zachorowali kolejni pracownicy laboratorium. Jeden z nich, przed wystąpieniem objawów choroby, zdążył skazić drugi ośrodek badawczy, znajdujący się we Frankfurcie nad Menem. Nim zorientowano się w zagrożeniu, objawy gorączki krwotocznej miały już 33 osoby. Z tej grupy siedmiu chorych zmarło. Epidemię powstrzymano dzięki szybkiej izolacji wszystkich zakażonych. Nowy wirus nazwano marburg od miejscowości, w której po raz pierwszy go zaobserwowano.
Wedle późniejszych ustaleń marburg zabija co trzeciego chorego. Ten fakt przeraża, a zarazem czyni zeń niezwykle interesujący obiekt badań dla laboratoriów wojskowych. Tymczasem w 1976 r. nad rzeką Ebola w Zairze uaktywnił się podobny patogen, jeszcze bardziej zjadliwy, bo zetknięcie z nim przeżywał jedynie co dziesiąty zakażony wirusem.
Gorączkami krwotocznymi szybko zainteresowały się ośrodki zajmujące pracami nad bronią biologiczną. Pierwsze próbki wirusa eboli dostarczono do brytyjskiego laboratorium w Porton Down. Zatrudniony tam technik Geoffrey Plantt wstrzykiwał patogen świnkom morskim, by następnie naukowcy mogli obserwować przebieg choroby. Jednak pewnego dnia przypadkiem ukłuł się w palec. Skaleczenie natychmiast odkaził, lecz incydent nie dawał mu spokoju. O całym zdarzeniu powiadomił więc zwierzchnika. Jak po latach opowiadał dziennikarzowi Johnowi Parkerowi, autorowi książki „Fabryki śmierci”, ten jedynie nakazał mu regularne mierzenie temperatury.
Po pięciu dniach Plantt wymiotował i miał wysoką gorączkę. Dopiero wówczas trafił na oddział szpitala zakaźnego w Londynie. Jak twierdzi John Parker – było prawdziwym cudem, że poruszający się prawie cały tydzień swobodnie po Londynie Geoffrey Plantt nikogo nie zakaził gorączką krwotoczną. Jakby nie dość tego szczęścia, laborant przeżył i gdy wydobrzał, wrócił do pracy w Porton Down.
Tymczasem kierownictwo wojskowego ośrodka badawczego, przy wsparciu ministerstwa obrony, próbowało zatuszować skandal. To nie okazało się takie łatwe, bo jeden z pracowników Porton Down skontaktował się z dziennikarzem „Western Daily Press”. Zachowując anonimowość, przekazał ostrzeżenie, iż nawet: „jeden «zbiegły» z laboratorium zarazek mógłby zmieść życie z powierzchni Ziemi, zabijając miliony ludzi, pozbawionych naturalnej odporności”.
Zaniepokojeni takimi rewelacjami posłowie do Izby Gmin w marcu 1983 r. wezwali na specjalne przesłuchanie ministra obrony Michaela Heseltine’a. Ten z ręku na sercu zapewnił ich, iż mogą czuć się bezpieczni. Dobre samopoczucie parlamentarzystów nie skończyło się nawet w 1993 r., gdy poruszony wieściami o wybuchu epidemii eboli w Afryce Geoffrey Plantt postanowił opowiedzieć o swych niezwykłych przygodach z tym wirusem Johnowi Parkerowi.
Plotki i brak złudzeń
Przebijające się do opinii publicznej informacje o ucieczkach z laboratoriów niebezpiecznych drobnoustrojów, choć bagatelizowane przez rządy, pobudzały masową wyobraźnię. Fakt, że nawet w krajach demokratycznych usiłowano tuszować takie skandale, sprawiał, że w latach 80. pojawieniu się każdej nowej choroby towarzyszyły plotki o jej wydostaniu się z ośrodka badawczego.
W krajach Trzeciego Świata przez lata dominowało przekonanie, iż wirus HIV stworzono w amerykańskim laboratorium wojskowym. Amerykańcy imperialiści mieli go używać do „walki z przeludnieniem” w najuboższych rejonach globu. Plotka ta – jak dokumentują na podstawie wywiezionych na Zachód akt KGB Christopher Andrew i Wasilij Mitrochin – narodziła się z inspiracji Kremla. Sowiecki wywiad zadbał w 1983 r. o to, by na łamach ukazującej się w Indiach anglojęzycznej gazety „Patriot” opublikowano tekst o białych naukowcach pracujących dla armii USA, którzy wywołali epidemię AIDS, by eksterminować ludzi o ciemniejszej karnacji. Tę rewelację podchwyciła „Literaturnaja Gazieta”, a po niej inne czasopisma w ZSRR. Po tym, jak plotka rozpowszechniła się w Indiach, a następnie w Afryce, zaczęto ją traktować coraz poważniej także w Europie. Wreszcie w październiku 1986 r. „Sunday Express” ogłosił, że wirus HIV został stworzony przez armię USA. Brytyjski tabloid powoływał się na opinię profesora biologii na berlińskim Uniwersytecie Humboldta Jakoba Segala.
Naukowiec z NRD był autorem broszury „AIDS – jej natura i pochodzenie”, w której dowodził, że nowy wirus jest dziełem amerykańskich mikrobiologów i genetyków, którzy udoskonalali go, testując na homoseksualistach z zakładów karnych. Tak zwany raport Segala zrobił furorę podczas konferencji przywódców Ruchu Państw Niezaangażowanych we wrześniu 1986 r. w Zimbabwe. Sprawa stała się tak głośna, że amerykańska dyplomacja przystąpiła do kontrofensywy, żądając oficjalnych wyjaśnień od Kremla. Jednak skuteczna walka z sowiecką akcją dezinformacyjną okazała się możliwa dopiero po 1990 r. Wraz z upadkiem NRD przejęto archiwa Stasi i wyszło na jaw, że Segal pracował nie tylko dla enerdowskiej policji politycznej, lecz także dla KGB.
Jednak dowiedzenie, że HIV jest wirusem, który nie uciekł z laboratorium, lecz przeniósł się z afrykańskich małp (prawdopodobnie szympansów) na człowieka, nie stłumiło obaw opinii publicznej. Zwłaszcza że co jakiś czas pojawiają się nowe podsycające lęk rewelacje. Jak choćby ta opublikowana w czerwcu 2012 r. na łamach pisma naukowego „Nature”.
W artykule o eksperymencie uczonych z Erasmus Medical Center w Rotterdamie oraz z University of Wisconsin opisano, jak zmutowano wirus budzącej wówczas grozę ptasiej grypy. Współpracującym zespołom genetyków udało się tak wzbogacić H5N1, że był zdolny do bezpośredniego przenoszenia się między ssakami. Co mogło zwielokrotnić stwarzane przez patogen zagrożenie, ponieważ w naturze ptasia grypa nie potrafi przenosić się np. z człowieka na człowieka.
Sukces uczonych wywołał interwencję amerykańskiej agencji rządowej NSABB (Biuro Doradcze na rzecz Bezpieczeństwa Biologicznego). Członek zarządu agencji Michael Osterholm podczas publicznej debaty w New York Academy of Sciences ostrzegł, że ucieczka z laboratorium zmodyfikowanego genetycznie wirusa ptasiej grypy może spowodować największą w historii pandemię. Do tego jeszcze wyjątkowo katastrofalną, ponieważ spośród 440 zakażonych „zwykłym” H5N1 zmarło aż 262 osób. Co uprawdopodabniało tezę, że ulepszony wirus, po wydostaniu się na wolność, potrafiłby zabić połowę ludzkości.
Wkrótce sprawa przycichła i rozsądek nakazywałby wierzyć, że eksperyment zakończono. Jednak wiedząc, jak bardzo rządy i uczeni uwielbiają zabawy z drobnoustrojami, taką nadzieję można uznać za płonną.