Zmniejszamy w tym półroczu przyjęcia pacjentów – mówi mi w niezobowiązującej rozmowie jedna z dyrektorek szpitala. I dodaje, że dostali po łapach za to, że leczą szybko i sprawnie. Jej zdaniem to wszystko efekt sieci (czyli nowego systemu finansowania szpitali) – ich placówka przyjęła więcej chorych, ale nie dostała za to zwiększonych środków z NFZ. Mówi wprost: sieć zabetonowała działający do tej pory system. I nie opłaca się działać ani gorzej, ani lepiej.
Niedawno, podczas jednego ze szkoleń dla dyrektorów szpitali dotyczącego nowego sposobu finansowania, na pytanie, komu pomogła sieć, ani jeden z kilkudziesięciu obecnych na sali kierowników placówek medycznych nie podniósł ręki.
Te subiektywne i jednostkowe odczucia potwierdza raport NIK. Izba zbadała, jak działa wprowadzona dwa lata temu reforma szpitali. I bezlitośnie skrytykowała jej efekty. Z analizy wynika, że sieć właściwie nie spełniła ani jednego z założeń: nie polepszyła się ani sytuacja pacjentów, ani lecznic. A miała – zgodnie z obietnicami.
Sytuacja jest jednak dość specyficzna. Choć NIK krytykuje sieć i choć większość ekspertów mówi, że zmiana nie jest taka fajna, jak miała być, to mam nieodparte wrażenie, że sam fakt, iż sytuacja się jakoś radykalnie nie pogorszyła, już stanowi sukces. I zastanawiam się – dlaczego? Czy już tak mało oczekujemy od służby zdrowia? Czy może to efekt pewnej narracji konsekwentnie przyjmowanej przez kolejne rządy? Ogólny wydźwięk jest taki: „Jest źle, ale jakoś próbujemy”, a wszystko to w sosie atmosfery nieustannego zagrożenia.
Przykłady? Proszę. Już nieraz słyszałam taki argument: „Może i nie jest dobrze, ale mamy pewien sukces – jak na tak małe nakłady polski system dobrze działa”. Albo sukcesem okazuje się, że… po raz pierwszy od lat lekarze rodzinni nie protestowali na koniec roku, kiedy podpisują umowy z NFZ. Albo to, że medyków i pielęgniarek jest za mało – ale nie martwmy się, system działa, bo pracują na kilku etatach naraz. Właściwie cały czas ma się wrażenie, że cudem udało się przetrwać kolejny dzień i uniknąć katastrofy w postaci krachu całego systemu.
W przypadku sieci nawet sami decydenci w rozmowach kuluarowych przyznają, że miało być trochę inaczej, ale – jak podkreślają – przynajmniej uniknęliśmy większego chaosu. Gdyby nie sieć, wszystkie placówki publiczne i niepubliczne na równych warunkach brałyby udział w wyścigu o pieniądze z NFZ. W efekcie mogłoby się zdarzyć, że nawet duże publiczne szpitale mogłyby wypaść z rynku, a do NFZ-owskiego systemu dostałyby się te niekoniecznie oferujące najbardziej kompleksową opiekę. No i w ogóle byłoby zamieszanie. Więc świetnie, że odgórnie zdecydowano, jakie warunki trzeba spełnić, i w ten sposób klepnięto, kto otrzyma finansowanie na co najmniej cztery lata do przodu. – To początek zmian. Dobrze, że zrobiono przegląd szpitali – uspokaja mnie jeden z urzędników.
A ja się łapię na tym, że taka retoryka na mnie działa. Brawo: udało się zapobiec katastrofie. Ale potem sobie uświadamiam, że to absurd. Cały system działa dzięki łataniu dziur. Że od dawna nie udało się stworzyć jednolitej, uporządkowanej, dającej poczucie stabilności, przewidywalności i przede wszystkim zaufania służby zdrowia.
Co się poprawiło w ostatnich latach? Weszło kilka nowych terapii oraz skróciły się kolejki do leczenia zaćmy – to chyba tak naprawdę dwie realne czy może raczej namacalne rzeczy, które zmieniły się na lepsze. No, może jeszcze pensje lekarskie. A co dały podwyżki dla lekarzy pacjentom? No jak to? Nie pogorszyła się sytuacja chorych: lekarze nie rzucili pracy, nie wyjechali z Polski, więc pacjent może być wdzięczny – ma kto go leczyć.
Prawda jest taka, że w przypadku szpitali i omawianej sieci wiadomo, że tak naprawdę to nie jest żaden sukces, bo szpitali jest po prostu za dużo. To mówią wszyscy, bardzo zgodnie. Tyle że rządzący mówią to po cichu. W efekcie nikt nie może się zdecydować na to, żeby zmniejszyć liczbę szpitali i jednocześnie przerzucić większy ciężar na leczenie ambulatoryjne i wzmocnienie podstawowej opieki zdrowotnej. Bo to niepolityczne. Co ciekawe, sieć miała właśnie – jak to się ładnie mówi – zracjonalizować system szpitalny, ale w efekcie i tak jest w niej 95 proc. wszystkich łóżek. Bo w służbie zdrowia nie można robić rewolucji, takie jest tłumaczenie. Pytanie tylko, czy to jest powód, dla którego należy ładować niemal 60 proc. wszystkich pieniędzy na leczenie w organizację, która kuleje, i wszyscy wiedzą, że ma problem z równowagą. To jak w przypowieści o nowych szatach cesarza – wszyscy wiedzą, że jest nagi, ale nikt nie odważy się tego powiedzieć na głos. A już na pewno nie sam władca.