Uchwała SN o zadośćuczynieniu osobom bliskim pacjenta przekłada się na postępowania karne, choć nie taki był jej cel i zakres. Rozmawiamy z dr. Radosławem Tymińskim i dr. Mateuszem Woińskim.
To panowie mnie namówili na rozmowę o uchwale Sądu Najwyższego dotyczącej zadośćuczynienia dla bliskich osoby w stanie wegetatywnym (sygn. akt III CZP 60/17). Uchwała jest z marca, więc po co rozmawiać o niej teraz?
dr Mateusz Woiński, karnista, zastępca dyrektora Kolegium Prawa Akademii Leona Koźmińskiego fot. Bartek Molga / DGP

M.W.: Bo wszyscy mówią o wątkach stricte ubezpieczeniowych, a my widzimy, że już teraz uchwała zaczyna mieć przełożenie na sytuację lekarzy. W ostatnich latach widać tendencję do inicjowania przez pacjentów i ich rodziny postępowania karnego wobec lekarzy, by następnie uzyskać odszkodowanie lub zadośćuczynienie, a SN rozszerzył krąg osób mogących złożyć zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez lekarza.
R.T.: Mówiąc kolokwialnie, zdaniem wielu osób prokurator i inne organy ścigania, a w sprawach korporacyjnych rzecznik odpowiedzialności zawodowej powinni wykonać całą czarną robotę. Przesłuchać świadków, zebrać dokumentację, zabezpieczyć inne dowody, zasięgnąć opinii biegłych i potem przed sądem ustalić, czy nasze roszczenia są zasadne. Wymarzona sprawa: gdy uda się wykazać winę lekarza, skarbiec w postaci zasądzenia odszkodowania lub zadośćuczynienia przez sąd karny lub cywilny staje otworem.
Kogo ta uchwała powinna zainteresować?
R.T.: Wszystkich – od teoretyków prawa po lekarzy, dyrektorów szpitali i pacjentów. Sąd Najwyższy w tej uchwale rozstrzygnął, że można przyznać osobom bliskim dla poszkodowanego zadośćuczynienie za to, że nigdy nie nawiążą z nim tego rodzaju więzi, jaką by nawiązali, gdyby nie zaistniała szkoda. Chodzi o najpoważniejsze urazy i najczęściej stan wegetatywny u poszkodowanego. Dotychczas w orzecznictwie SN pojawiały się dwie ścierające się linie. Jedna z nich mówiła, że przepisy nie przewidują możliwości zasądzenia zadośćuczynienia na rzecz bliskich. Druga, że przepisy nie przewidują co prawda takiej możliwości, ale ze względów słusznościowych należy ją stworzyć poprzez ukształtowanie orzecznictwa.
To słuszne?
R.T.: Idea jest słuszna, ale uchwała ze wszystkimi jej konsekwencjami chyba nie. Zgadzam się z Sądem Najwyższym, że powinna istnieć możliwość przyznania pieniędzy bliskim poszkodowanego. Powinien ją jednak dać ustawodawca, a nie sąd. Jakkolwiek darzę SN ogromnym szacunkiem, to wolałbym, aby nie tworzył on prawa. A w tym wypadku z tym właśnie mamy do czynienia. Proszę zwrócić uwagę na skutki tej uchwały. W sprawie, w której skład SN zadał Izbie Cywilnej pytanie o możliwość zadośćuczynienia osobom bliskim dla poszkodowanego, w tym przypadku dziecka, zostało ono przyznane. Stworzono więc prawo na potrzeby tego konkretnego przypadku. Przy całym zrozumieniu dla cierpienia bliskich poszkodowanego, jak ma się czuć druga strona, która przegrała proces? Nie było możliwości, by byli na to przygotowani jeszcze dwa lata temu. Literalna wykładnia przepisów była dla nich korzystna.
W uchwale jest mowa o tym, że sąd może przyznać zadośćuczynienie za krzywdę osobom najbliższym poszkodowanego, który na skutek czynu niedozwolonego doznał ciężkiego i trwałego uszczerbku na zdrowiu. Zastanawiam się przede wszystkim, kim jest „osoba najbliższa poszkodowanemu”.
M.W.: My też się zastanawiamy. Zagadnienie prawne przedstawione powiększonemu składowi dotyczyło tego, czy roszczenie o zadośćuczynienie na podstawie art. 448 w związku z art. 24 par. 1 k.c. przysługuje osobom bliskim poszkodowanego również wtedy, gdy na skutek czynu niedozwolonego poszkodowany doznał poważnego uszczerbku na zdrowiu. SN zaś stwierdził dodatkowo, że chodzi o sytuacje, gdy w wyniku czynu niedozwolonego doznał on ciężkiego i trwałego uszczerbku na zdrowiu. Definicję osoby najbliższej znajdziemy na pewno w przepisach kodeksu karnego. Zgodnie z art. 115 par. 11 k.k. jest nią małżonek, wstępny, zstępny, rodzeństwo, powinowaty w tej samej linii lub stopniu, osoba pozostająca w stosunku przysposobienia oraz jej małżonek, a także osoba pozostająca we wspólnym pożyciu.
dr Radosław Tymiński, wykładowca prawa medycznego na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym i Kolegium Prawa Akademii Leona Koźmińskiego. Zajmuje się obroną lekarzy w sprawach sądowych fot. Marta Potoczek/Materiały prasowe / DGP
R.T.: Tyle że dlaczego mielibyśmy sięgać akurat do kodeksu karnego, a nie do definicji sformułowanej w ustawie o prawach pacjenta? Jest w niej mowa o kilku kategoriach osób bliskich. Są to małżonek i krewni, osoby spowinowacone do drugiego stopnia w linii prostej, przedstawiciel ustawowy, osoby pozostające we wspólnym pożyciu lub te wskazane przez pacjenta. Na gruncie uchwały, jak się zdaje, pojęcie osoby najbliższej może być rozumiane dość szeroko, z uwzględnieniem więzi emocjonalnej, rodzinnej, życiowej. Dlatego zachowuję pewien sceptycyzm. To ustawodawca powinien wszystko uporządkować i określić. Teraz zaś wielu spraw musimy się domyślać. Brakuje pewności prawa.
M.W.: Brakuje jej tym bardziej, że te nasze poszukiwania definicji osoby najbliższej byłyby sensowne i aktualne, gdybyśmy dokonywali wykładni prawa stanowionego. Tymczasem my dokonujemy wykładni słów użytych w rozstrzygnięciu sądu, przesuwając się z systemu prawa kontynentalnego do common law z tradycją prawa precedensowego.
R.T.: Wydana uchwała ma zastosowanie do toczących się procesów. W trakcie procesu cywilnego poszkodowani mogą poszerzyć powództwo. Pozywający otrzymają zapewne wyższe zadośćuczynienia. Przeciwnika procesowego – lekarza albo szpital – to jednak zaskoczy. A nie może się już od tego ubezpieczyć, bo ryzyko już się ziściło. Ponadto brakuje okresu przejściowego. Gdyby to ustawodawca zajął się sprawą, mógłby łatwo wskazać, że nowe zasady stosowane będą do nowych spraw. I to byłoby uczciwe. Tymczasem wyszło na to, że po uchwale SN niektórzy dostaną kijem po plecach. Niezasłużenie.
M.W.: Można się przy tym zastanawiać, na ile podjęta przez SN kwestia odpowiedzialności cywilnej ma przełożenie na postępowanie karne. Orzekanie obowiązku naprawienia szkody i zadośćuczynienia za krzywdę jest generalnie możliwe w procesie karnym, o ile następuje na rzecz pokrzywdzonego. Sformułowanie „pokrzywdzony” ma swoją definicję w k.p.k. Generalnie rzecz biorąc, chodzi o osobę, której dobro prawne zostało bezpośrednio naruszone albo zagrożone przez przestępstwo. Nie ma wątpliwości, że przy błędzie medycznym jest to pacjent. W sprawach ginekologicznych mogą być to matka i dziecko. W świetle tej uchwały nagle na planie dramatu staje osoba trzecia – ojciec, który jest, jak stwierdza SN, bezpośrednio poszkodowanym, bo uszczerbku doznało jego dobro osobiste. Powstaje więc problem, czy w rozumieniu karnoprocesowym on także jest pokrzywdzonym, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dalej, jeżeli nim nie jest, to czy może żądać zadośćuczynienia za krzywdę na równi z matką dziecka? Przypomnę, że mówimy przecież o uchwale, która dotyczyła sytuacji, kiedy dziecko żyje, a zatem nie stosuje się do niej art. 52 par. 1 k.p.k., który stanowi, że w razie śmierci pokrzywdzonego prawa, które by mu przysługiwały, mogą wykonywać m.in. osoby najbliższe lub osoby pozostające na jego utrzymaniu. Tymczasem, orzekając obowiązek naprawienia szkody lub zadośćuczynienie za krzywdę na podstawie art. 46 par. 1 k.k., sąd stosuje przepisy prawa cywilnego. Takie środki kompensacyjne sąd może orzec na wniosek pokrzywdzonego lub innej osoby uprawnionej. W świetle uchwały SN ojciec dziecka jest uprawnionym, jego dobro prawne doznało uszczerbku. Ale czy jest „tylko” uprawnionym, czy może stał się „pokrzywdzonym”? Panuje więc w tym obszarze – delikatnie rzecz ujmując – chaos wynikający z nie zawsze kompatybilnych regulacji. Jego skutkiem będzie to, że nie ponosząc kosztów typowych dla procesu cywilnego, rodzice będą składać wnioski o zadośćuczynienie w postępowaniu karnym, które jest, jak już wspominałem, „pierwszą instancją”, a z problemem będą się mierzyć sądy karne.
Czy mieszanie w to prawa karnego to nie aberracja? Przecież uchwała dotyczy odpowiedzialności cywilnej.
R.T.: W teorii tak. W praktyce może być inaczej. Po co ktoś ma wykazywać, że lekarz popełnił błąd, że szpital coś zaniedbał? Niech dowodów szuka prokurator. W Polsce lekarza się stygmatyzuje, robi się z niego przestępcę. Prokuratury prowadzą w tej chwili około 5,7 tys. spraw dotyczących błędów medycznych. Dla porównania w 2016 r. w Danii były trzy takie sprawy. Różnica polega na tym, że dla Duńczyków lekarz, który popełnia błąd, to przede wszystkim człowiek, więc nie ścigają go karnie. Głównym celem jest dla nich zrekompensowanie szkody pacjentowi poprzez odszkodowanie lub zadośćuczynienie. A w Polsce postępowanie karne służy po pierwsze pogrążeniu lekarza, który się pomylił, a po drugie – jest skrótem do uzyskania pieniędzy. To powoduje, że gdy u nas lekarz popełnia ludzki błąd, staje się przestępcą. A inne zawody? Gdy sędzia popełnia błąd, uchylą mu wyrok. Czy on swoją decyzją nie naraża życia i zdrowia człowieka z powodu tego, że skazał go niezasadnie np. na więzienie? A jednak mówimy, że nie możemy karać sędziów, bo oni mogą się mylić. Stosujemy więc do nich inną miarę niż do lekarzy.
M.W.: Skoro mówimy o sędziach, to dla jasności powiem, że tak, jak w wypadku wszystkich funkcjonariuszy publicznych, odpowiedzialność karna może być realizowana m.in. za łapownictwo czy przekroczenie uprawnień – i ten stan prawny jest prawidłowy. Oczywiście, możemy także rozważać odpowiedzialność karną za oszustwa sądowe, które są pewną konstrukcją akademicką zaprojektowaną dla przypadków intencjonalnego wydawania przez sądy wyroków błędnych i krzywdzących finansowo jedną ze stron. Wspólnym mianownikiem jest jednak to, że są to przestępstwa umyślne. Sytuacja lekarzy jest o tyle inna, że odpowiedzialność karna za błąd jest także możliwa w przypadku czynów nieumyślnych, czyli takich, które są „błędami” w potocznym rozumieniu.
Może po prostu łatwiej wykazać błąd lekarzowi, który w 32. godzinie dyżuru powinien zdawać sobie sprawę, że nie funkcjonuje już tak, jak powinien. Może powinniśmy być właśnie bardziej surowi w stosunku do tego lekarza, który wciąż pracuje, a powinien wstać i powiedzieć: jestem zmęczony, idę do domu?
M.W.: W tym sensie lekarz rzeczywiście jest przegrany w procesie karnym. Teoretycznie powinien tak właśnie zrobić: wstać i pójść do domu, skoro czynności psychomotoryczne są już w wyniku zmęczenia zaburzone. Ale doskonale wiemy, że niewielu tak zrobi. Zresztą, czy samo dyżurowanie na OIOM-ie nie jest ogromnie obciążające już w piątej godzinie pracy?
R.T.: I dobrze, że nie pójdzie, bo nie miałby kto leczyć. Nie powinniśmy systemowymi wadami obciążać tych, którzy jedynie starają się łatać dziury.
Co uchwała SN zmienia dla takiego lekarza, który – jak panowie twierdzą – w sprawie karnej jest przegrany?
M.W.: Zwiększa ryzyko finansowe wykonywania zawodu i rozszerza krąg podmiotów uprawnionych do występowania z roszczeniami.
R.T.: Ewidentnie widać, że proces karny służy realizacji roszczeń cywilnych. Gdy zastanowimy się nad powołaniem działów ds. błędów medycznych w prokuraturach, to możemy dojść do wniosku, że w Polsce mamy problem z przestępczością lekarską. A przecież polityka kryminalna służy wyeliminowaniu zjawisk odbieranych w społeczeństwie negatywnie. Czy można wyeliminować błędy w medycynie za pomocą prawa karnego?
Błędów nie można. Można lekarza.
R.T.: Właśnie. Na całym świecie tworzy się łatwe i szybkie ścieżki cywilne, a ogranicza i eliminuje ścieżki karne. W Polsce jest na odwrót.
M.W.: Teoretycznie odpowiedzialność zawodowa mogłaby służyć temu, aby wykluczyć z zawodu ludzi niekompetentnych. W odbiorze społecznym jednak lekarze sądzący lekarzy to typowy przykład „mafii w kitlach”.
R.T.: Sądy lekarskie orzekają jednak pozbawienie prawa wykonywania zawodu.
M.W.: Oczywiście. Znamy przypadki, gdy za ten sam czyn sąd karny uniewinniał, a sąd lekarski skazywał. I odwrotnie.
Ciekawe jest szczególnie to „odwrotnie”, to jest gdy sąd karny skazuje, a sąd lekarski uniewinnia.
M.W.: W przypadku, który mam na myśli, sąd bezkrytycznie uznał za wiarygodną nierzetelnie przygotowaną opinię biegłego. Skład lekarski w sądzie korporacyjnym trafnie wytknął zawarte w niej błędy i zdecydował się uniewinnić obwinionego.
Kilka tygodni temu rozmawiałem z mec. Jolantą Budzowską. Wskazywała, że w sprawach o błędy biegli lekarze dziwnym trafem zazwyczaj wystawiają opinie na korzyść kolegów po fachu...
R.T.: Wcale tak nie jest. Ba, jest wręcz odwrotnie (tylko proszę napisać, że choć całkowicie nie zgadzam się z mec. Budzowską, to uważam ją za wybitną prawniczkę). Opinie nierzadko są „nierzetelne”, ale właśnie na niekorzyść lekarzy. Bardzo często ta „nierzetelność” sprowadza się bowiem do tego, że opinia jest wydawana przez osoby o doświadczeniu skrajnie większym, niż ma opiniowany lekarz. Na gruncie postępowania karnego mamy powszechną praktykę powoływania zakładów medycyny sądowej do opiniowania. Tam profesorowie, doktorzy nauk medycznych przez kilkadziesiąt godzin opiniują działania lekarza z małego ośrodka powiatowego, który zajmował się pacjentem przez kilka, kilkanaście minut. Przepraszam bardzo, ale to jest absurd.
To, że lekarz zajmuje się pacjentem 5 minut, nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Wchodzę do gabinetu i to, ile tam spędzę, jest bez znaczenia. Ufam, wierzę i liczę na to, że lekarz się nie pomyli.
R.T.: Tylko jeśli ten lekarz poświęci panu dwa dni, to pana córka albo żona umrze w kolejce.
M.W.: Zabrzmi to tak, jakbym był rzecznikiem prasowym dr. Tymińskiego, ale zgodzimy się chyba, że opiniowanie przez kilkadziesiąt godzin pracy kogoś, kto zajmował się pacjentem kilka minut, bo w ciągu 4 godzin musiał przyjąć 40 chorych albo odesłać ich z kwitkiem, jest mało rozsądne. Te opinie są „nierzetelne” w tym sensie, że nie uwzględniają okoliczności, możliwości, a także doświadczenia lekarza, które może być znacznie skromniejsze, niż biegłych. Ale rozumiem też, że nie ma powodu, aby to pacjenci ponosili odpowiedzialność za to, że system opieki zdrowotnej jest patologiczny.
R.T.: Ale nie ma też powodu przerzucać tej odpowiedzialności na lekarza. Staram się jedynie pokazać, że lekarz zawsze dostaje po głowie. Także od biegłych, którzy zresztą też nie mają cudownego życia. Stawki za sporządzanie opinii są śmieszne. Godne pożałowania jest, że profesorowi nauk medycznych płaci się 70 zł za godzinę. Lekarzom ze specjalizacją, ale bez tytułu płaci się często po 30 zł. Nic dziwnego, że brakuje biegłych z zakresu medycyny.
Doktor Michał Sutkowski z Kolegium Lekarzy Rodzinnych twierdzi, że niewielkie pieniądze to kłopot, ale wcale nie kluczowy. Powiedział mi, że lekarze są przede wszystkim od leczenia, a nie chodzenia po sądach. I dlatego wielu kolegów nie chce być biegłymi.
R.T.: Na pewno zawsze będzie grupa, która za nic w świecie nie pójdzie do sądu. Ale jestem przekonany, że lepsze wynagrodzenie biegłych wpłynęłoby na większą łatwość ze znajdowaniem chętnych lekarzy. Dziś nic dziwnego, że sędziowie nie są w stanie znaleźć biegłego do prostej sprawy, skoro przeciętny medyk w dzień pracy w gabinecie zarobi więcej niż przez tydzień ślęczenia nad opinią.
Rządzący od dawna mówią, że dostrzegają kłopot. Ale też ograniczają się do mówienia.
R.T.: Bo w poważniejszych sprawach, wbrew pozorom, nie ma tak wielkiego kłopotu. Rozwiązuje się go poprzez powoływanie do opiniowania zakładów medycyny sądowej. I taki zakład robi 300 opinii rocznie. Wychodzi często po 60 opinii na osobę. Bardzo dużo. I niestety bywa, że kiepsko, bo coraz częściej idziemy w ilość, a nie jakość. Przykład z mojej praktyki, sprzed kilku tygodni: opinię podpisała 92-letnia pani profesor, ponieważ nie można było znaleźć innego specjalisty.
Tylko się cieszyć, że specjalista z takim doświadczeniem.
R.T.: Doświadczenie ogromne, zgoda. Sęk w tym, że dobra opinia sądowa powinna uwzględniać nie tylko doświadczenie i stan wiedzy, lecz także aktualne realia systemu opieki zdrowotnej i miejsca pracy lekarza. Innymi słowy, aktualną praktykę.
M.W.: Ale ty chyba nie do wieku biegłych masz zastrzeżenia, tylko do zgodności ich wiedzy ze stanem aktualnym. Kłopotem przecież nie jest wiek biegłego, lecz to, że nie ma pojęcia o ultrasonografii.
R.T.: Przede wszystkim mam absolutne zastrzeżenia do tego, że lekarza ze szpitala powiatowego bez stopni naukowych opiniuje profesor z kliniki. Tych ludzi różni wszystko: wykształcenie, doświadczenie, możliwości związane z miejscem pracy. Uważam, że lekarza ze szpitala powiatowego powinien opiniować inny lekarz ze szpitala powiatowego, a profesora z kliniki profesor z innej kliniki. Chodzi po prostu o adekwatność wiedzy i doświadczenia.
Wolę 80-letniego profesora na emeryturze, który przeprowadził 250 rekonstrukcji więzadła krzyżowego przedniego, niż młodego biegłego, który zna temat tylko z książek.
R.T.: Olaboga! Podaje pan dwie skrajne sytuacje. A ja chciałbym, żeby opinię sporządzał dobrze opłacany biegły z doświadczeniem, wiedzą i umiejętnościami adekwatnymi do tego lekarza, który jest opiniowany.
Tyle że takich nie mamy.
R.T.: No właśnie! A dlaczego? Moim zdaniem cały system opiniowania wymaga zmiany. Dlaczego ja nie mogę przyjść ze swoim biegłym, a pacjent ze swoim, by sąd wybrał, któremu wierzy? Tak jest w USA. Moim zdaniem to dobry system. Daje równe szanse i czyści rynek – pozostaną na nim tylko ci, których opinie będą rzetelne, trafne i aktualne. Wykluczy też tych biegłych wybieranych tylko dlatego, że nie ma nikogo innego.
M.W.: W prawie konstruujemy wzorce: przeciętny konsument, przeciętny lekarz. I zgodnie z tymi wzorcami powinien być oceniany lekarz, który nas leczy. Mówiąc najprościej, musi mieć pewien poziom wiedzy, który nie stwarza ryzyka dla zdrowia pacjenta, a zarazem nie musi być półbogiem, który jest w stanie zdziałać cuda. Chodzi o to, by biegli – a w ich ślad sądy – nie oczekiwali cudów. Jednocześnie te wzorce powinny uwzględniać konkretną sytuację: czego innego oczekujemy od radiologa z 30-letnim doświadczeniem, ze stopniem naukowym, dysponującego najnowszym sprzętem, a czego innego od lekarza w trakcie specjalizacji radiologicznej.
R.T.: Przytoczę jedną ze spraw. Lekarz rodzinny nie rozpoznał zatoru tętniczego płucnego, bardzo rzadkiej choroby. W Polsce tym zagadnieniem naukowo i w praktyce zajmuje się tylko kilku profesorów, którzy bez problemu byliby w stanie rozpoznać dolegliwość. Lekarzowi rodzinnemu taki przypadek zdarza się raz na milion przyjęć. I jakkolwiek to przykre, gdy pacjent nie zostaje prawidłowo zdiagnozowany, to w takim przypadku może się to zdarzyć. I nie będzie to błąd lekarski. A w zasadzie nie powinien być, bo biegli – z poziomu wygodnego fotela, ogromu czasu na analizę i znanej już odpowiedzi – nie dostrzegają tego, że mają do czynienia z tym przeciętnym lekarzem.
Wróćmy do uchwały SN. Gdyby, odpukuję w niemalowane, coś mi się stało i moja dziewczyna rozpoczęłaby batalię o zadośćuczynienie – miałoby znaczenie, czy trafiłem do profesora w uznanej klinice czy do lekarza w niewielkiej przychodni?
R.T.: Można sobie wyobrazić sytuację, w której miałoby to wpływ na uznanie odpowiedzialności lekarza, stwierdzenie błędu medycznego, a co za tym idzie – korzystne dla pana dziewczyny orzeczenie. Jeśli miałby pan rzadką chorobę i trafiłby do profesora, który daną tematyką się zajmuje, to możemy od niego wymagać więcej. Jeżeli jednak trafiłby pan do lekarza ogólnego, który o takiej chorobie czytał w podręczniku na studiach, to już co innego – przesadą byłoby mówienie o błędzie medycznym, o ile ten przeciętny lekarz dołożyłby wszelkich starań, po prostu brakuje mu wiedzy na tyle specjalistycznej, że ma ją kilka osób w Polsce.
Gdzie jest to minimum wiedzy przeciętnego lekarza? Czy gdybyśmy przyjęli na studia medyczne cztery razy więcej osób, w tym siłą rzeczy słabszych niż dotychczas, to za kilka lat uznalibyśmy, że przeciętny lekarz może być słabszy, wiedzieć mniej?
R.T.: W regułach odpowiedzialności mówimy o pewnym poziomie ostrożności, której możemy wymagać od danej osoby w określonej sytuacji. Zawsze będzie on określony, choć nie sposób zwięźle odpowiedzieć na pytanie, gdzie jest granica. Na pewno może ona się przesuwać w czasie, ale nie może zejść do zbyt niskiego poziomu. Zawsze musimy przyjmować, że każdy lekarz ma pewną ogólną wiedzę medyczną. Dla porównania: ja, zajmując się prawem medycznym, nie znam się na prawie podatkowym. Jeśli więc przyjdzie do mnie ktoś po poradę z tego zakresu, to jej nie udzielę. Ale jeśli jednak ktoś przyjdzie i zapyta: „Proszę pana, dostałem wczoraj decyzję, czy mogę wnieść odwołanie?”, to bez względu na to, że nie znam się na prawie podatkowym, powinienem przekazać pewne informacje, np. wskazać, że odwołać można się tylko w określonym terminie. I lekarz też powinien wiedzieć na tyle dużo, by nie szkodzić i być chociażby w stanie skierować do odpowiedniego specjalisty.
M.W.: Powinniśmy wymagać od lekarzy, również biegłych, permanentnego doskonalenia się i aktualizacji wiedzy. Nie oznacza to, że od lekarza z trzyletnim stażem niczego nie będziemy wymagać, bo nie jest doświadczony i ma małą praktykę. Wymagajmy, tylko na miarę jego możliwości! A zarazem rozliczajmy ewentualnie z tego, że nie robi nic, by stawać się lepszym. Zgodnie z prawem przecież powinien się kształcić. Jego nauka nie kończy się wraz z opuszczeniem murów uczelni. No i pamiętajmy, że w postępowaniu sądowym – karnym, dyscyplinarnym czy cywilnym – zawsze istotne będzie to, w jakich warunkach pracuje lekarz.
W sprawach cywilnych często przegrywają nie lekarze, lecz szpitale. Czy mogą się uchylić od odpowiedzialności, udowadniając, że mają za małą kadrę?
R.T.: To jest kwestia winy organizacyjnej. Uznaje się pewne minimum sprawności organizacji, które szpital musi zapewnić. W praktyce sądowej tego rodzaju tłumaczenie byłoby raczej nieskuteczne, chyba że dyrektor lub pełnomocnik szpitala udowodniłby nadzwyczajną okoliczność, np. wypadek masowy. Gdyby wykazano, że w chwili – mówiąc kolokwialnie – zaszkodzenia pacjentowi w szpitalu jednocześnie zajmowano się dziesiątkami innych ofiar, wyobrażam sobie obronienie się szpitala w takim procesie. Generalnie jednak szpitale funkcjonujące w systemie opieki zdrowotnej, jaki mamy, ponoszą odpowiedzialność, choć nie mają środków. I ktoś może powiedzieć, że dla poszkodowanych i ich rodzin to dobrze, ale jednak lepiej by chyba było, by okazji do spotykania się w sądzie było mniej.
Czyli złotym środkiem pomiędzy przyznawaniem zadośćuczynienia osobom bliskim pacjentom w stanie wegetatywnym a ściganiem lekarzy jest to, żeby za wszystko zapłaciły szpitale?
R.T.: Tego rodzaju systemy zbiorowej odpowiedzialności Skarbu Państwa funkcjonują w wielu państwach, np. w Szwecji, Norwegii czy Belgii, gdzie wypłata pacjentowi odszkodowania jest oderwana od winy lekarza czy personelu medycznego i skupia się na zadośćuczynieniu szkodom.
M.W.: Jeśli poziom usług świadczonych przez publiczną służbę zdrowia uznamy za zbyt niski np. z powodu braku pieniędzy, to państwo powinno brać na siebie konsekwencje związane z błędami, które mogą być przy takiej wadliwej organizacji popełnione. To byłoby racjonalne. Tymczasem sytuacja jest taka, że wymagamy od lekarzy wytrzymałości superbohaterów, a gdy dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, to mówimy im: po co brałeś dodatkowy dyżur? Albo: dlaczego nie informowałeś, że sprzęt jest stary? A gdy lekarz informował, to spytamy, dlaczego mimo to pracował. Zawsze znajdziemy kozła ofiarnego, który pozwoli powiedzieć, parafrazując Piłsudskiego: system wspaniały, tylko ludzie marni.
Spisała Kamila Dzierzgowska