Tempo biegu wydarzeń ostatnich dni związanych z rewolucyjnymi planami resortu zdrowia można porównać do tego z filmów mistrza Alfreda Hitchcocka. Zaczęło się trzęsieniem ziemi, czyli przedstawieniem projektu ustawy umożliwiającej szpitalom wykonywanie odpłatnych świadczeń. A potem napięcie tylko rosło.
Tempo biegu wydarzeń ostatnich dni związanych z rewolucyjnymi planami resortu zdrowia można porównać do tego z filmów mistrza Alfreda Hitchcocka. Zaczęło się trzęsieniem ziemi, czyli przedstawieniem projektu ustawy umożliwiającej szpitalom wykonywanie odpłatnych świadczeń. A potem napięcie tylko rosło.
Minister Konstanty Radziwiłł broniący w mediach swojego pomysłu, premier Beata Szydło grożąca wezwaniem na dywanik, w końcu – „szczera” rozmowa w cztery oczy. Efekt? Projekt zablokowany, nie wiadomo, kiedy wróci do konsultacji i w jakiej wersji. Co prawda minister zdrowia zapewnia, że nie zamierza rezygnować z pomysłu (wczoraj w Sejmie przekonywał o tym również Marek Tombarkiewicz, wiceminister zdrowia). Ale ten zapał dusi minister Elżbieta Witek, szefowa gabinetu politycznego premier. W programie „Jeden na jeden” w TVN 24 wyraźnie zaznaczyła, że publiczna służba zdrowia ma być za darmo, a nie za pieniądze. Poza tym pani premier „oczekuje od ministra przeprowadzenia u siebie w resorcie prac analitycznych, skąd ten pomysł się wziął i czemu ma służyć”.
Ktoś powie – ciszej nad tą trumną. Niekoniecznie. Bo chociaż pomysł, który wyszedł z resortu przy ul. Miodowej w Warszawie, jest pierwszym, który tak wyraźnie idzie w poprzek linii politycznej PiS, to nie należy go przekreślać. Nie warto wylewać dziecka z kąpielą tylko dlatego, że przeciwnicy polityczni (czytaj: poprzedni rząd PO-PSL) z podobnym hasłem szli do wyborów. Ba, nawet podejmowali próby jego realizacji. Chcieli obowiązkowo przekształcać publiczne szpitale w spółki, które miały na siebie zarabiać. Możliwość wykonywania zabiegów komercyjnych – oprócz tych finansowanych ze środków publicznych – miała być sposobem na łatanie dziur w ich budżetach.
Nie raz i nie dwa poprzednicy obecnego ministra zdrowia zapowiadali, a nawet przedstawiali projekty ustaw wprowadzających dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne. Ale te liberalne zakusy szybko były tłumione w zarodku pod naporem opinii publicznej. Gdy tylko okazywało się, że mogą one negatywnie odbić się na słupkach popularności, projekty chowano na samo dno ministerialnych szuflad. Część z nich pewnie jeszcze tam leży.
Pytanie tylko, kto tak naprawdę nie jest gotowy na wprowadzenie reguł rynkowych do publicznego systemu lecznictwa – obywatele czy sami politycy? PiS przekonuje, że zasobność portfela nie może dzielić pacjentów na lepszych i gorszych. Tylko, szanowni państwo, ona już dzieli. Wystarczy sięgnąć do raportów, które pokazują, ilu Polaków korzysta z prywatnej służby zdrowia, ilu z nich ma wykupione dodatkowe abonamenty, dzięki którym mogą korzystać z porad specjalistów i badań. Proszę też spojrzeć, jak rośnie rok do roku liczba osób z wykupionymi dodatkowymi polisami zdrowotnymi. To, że Polacy korzystają z takich rozwiązań, tak naprawdę ratuje publiczny system lecznictwa przed jeszcze dłuższymi kolejkami do specjalistów i deficytowych świadczeń. Tytułem przypomnienia: wszczepienie protezy stawu biodrowego – trzy lata i siedem miesięcy; wizyta w publicznej poradni stomatologicznej – osiem miesięcy. Taki jest czas oczekiwania, jeżeli chcemy się leczyć za pieniądze z NFZ. I dotyczy to praktycznie każdej dziedziny medycyny.
Czekam na pierwszego odważnego, który skończy z fikcją równości w dostępie do świadczeń zdrowotnych. Nie warto wchodzić w buty poprzedników politycznych i ucinać dyskusji nad pomysłem ministra Radziwiłła, zanim ta na dobre się nie zaczęła.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama