Nielegalny wywóz leków za granicę trwa, a kontrolujący apteki inspektorzy stają się ofiarami pomówień i gróźb. To zbyt duży biznes, by pozwolić sobie na straty.
Do biura Wojewódzkiego Inspektora Farmaceutycznego w Gorzowie, Adama Chojnackiego, zadzwonił pewnego dnia jakiś mężczyzna. – Przedstawił się jako profesor, po czym zaczął mi grozić. Mówił, że mnie zniszczy, ma na mnie kompromitujące nagrania, zaś za mną chodzi detektyw – inspektorowi zrobiło się słabo, kiedy to usłyszał. Od razu skojarzył to z wydarzeniem sprzed kilku dni, kiedy to do apteki, w której pracuje jego żona, przyszedł nieznajomy i wypytywał o panią Chojnacką. Nikogo by to nawet nie zdziwiło, gdyby nie fakt, że wszyscy, którzy ją znają, wiedzą, że nie przyjęła nazwiska po mężu.
Chojnacki szybko się zorientował, że to wszystko łączy się w całość i ma związek z prowadzeniem sprawy przeciw aptece, która – jak podejrzewał – nielegalnie sprzedaje towar na eksport. Zadarł z mafią lekową.
Nie on jeden. Większość inspektorów farmaceutycznych odczuła na własnej skórze, co to znaczy zajmować się tropieniem bezprawnego wywozu leków. Jest ich kilkunastu. Bez żadnej ochrony, bez wsparcia państwa, zostali wysłani do walki – zdaniem rzecznika GIF Pawła Trzcińskiego – z przestępczością zorganizowaną. W grę wchodzi rynek większy niż ten narkotykowy – wart (w zależności od szacunków) od 4 do 8 mld zł.
Inspektor z ogonem
Sprawa inspektora z Gorzowa zaczęła się jak jedna z dziesiątek tego typu prowadzonych w całej Polsce. Adam Chojnacki od dłuższego czasu pisał pisma i wydzwaniał do Urzędu Kontroli Skarbowej w Zielonej Górze, prosząc o sprawdzenie jednej ze spółek. Miał podejrzenia, że hurtowo wywozi leki za granicę, ale sam nie mógł tego prześledzić. Urząd skontrolował dokumenty: okazało się, że trop był dobry. Firma handlowała lekami. Były wywożone do Niemiec, gdzie dało się sprzedać towar z dużym zyskiem. Wiadomo było nawet, kto wywozi leki, jaka firma odpowiada za transport i jak można go ukrócić, np. kontrolując tiry na granicy, sprawdzając zezwolenia na wywóz. Nic takiego się jednak w tej sytuacji nie stało.
Do Adama Chojnackiego nie dotarły jeszcze dokumenty z UKS, ale wieść o zainteresowaniu inspekcji konkretną firmą musiała się roznieść. Mężczyzna, który zadzwonił do urzędu, był jej pełnomocnikiem.
U gorzowskiego inspektora groźby telefoniczne to był ledwie początek. Potem do pracy jego żony zaczął wydzwaniać „życzliwy” informator, który donosił pracodawcom o jej rzekomej nierzetelności. Na Chojnackiego wpływało wiele skarg, których daty w zadziwiający sposób zbiegały się z uroczystościami prywatnymi: – Dzień, w którym rodził się mój syn, później jego pierwsze urodziny, urodziny żony – wylicza inspektor. Ktoś dokładnie znał i wykorzystywał szczegóły z jego prywatnego życia. Oczerniające listy dostała większość aptek w Gorzowie, skarga wpłynęła do samorządu zawodowego. – Paszkwil, w którym oskarżano mnie o kumoterstwo – opowiada. I dodaje, że w międzyczasie, jak się później dowiedział, został przeprowadzony szczegółowy wywiad środowiskowy: jaki ma charakter i czy byłaby szansa, żeby w „rozumny sposób” załatwić ze mną sprawę. – Chcieli sprawdzić, czy przyjmę łapówkę – kwituje Chojnacki.
Nie chciał się poddać. Sprawę zastraszania i rzekomego detektywa złożył do prokuratury – osoba, która do niego dzwoniła z groźbami, to prof. L., pełnomocnik jednej z aptek. Prokurator stwierdził, że nic takiego się nie stało i nie ma zamiaru wszczynać śledztwa. Chojnacki zaskarżył tę decyzję, a sąd przyznał mu rację. Uzasadnienie było dość logiczne: zdaniem sądu takie działania śledczych zachęcają do zastraszania urzędników państwowych, do wpływania na ich decyzje i paraliżu instytucji państwa. Sąd podkreślał, że każda próba wpływania na działania funkcjonariuszy powinna być traktowana priorytetowo. Nakazał też sprawdzić, kto śledził inspektora i kto nachodził jego żonę. Śledztwo trwa od blisko roku.
Na spotkaniu z nami Adam Chojnacki chwali się nowym zakupem: podręcznikiem do nauki prawa karnego. Po co mu on? Jak twierdzi po to, by się móc samemu bronić, bo w urzędzie nie ma prawnika od spraw karnych, a procesy się toczą. Akt oskarżenia przeciwko niemu trafił do sądu w Gorzowie w marcu tego roku. Wspomniany prof. L. twierdził, że Chojnacki go zniesławił. Sprawę przeniesiono do sądu w Lublinie (to miejsce zamieszkania pełnomocnika apteki). W efekcie inspektor na każdą sprawę musi jeździć kilkaset kilometrów. – Na dojazdy i prawnika, który mnie reprezentuje, wydam kilka tysięcy złotych z domowego budżetu – wylicza i dodaje, że wojewódzcy inspektorzy zarabiają mniej niż kierownik apteki. To znaczy, że dostaje brutto między 3 a 4 tys. zł. Nie stać go na taką walkę. Opowiadając o niej, zadaje kluczowe dla całej sprawy pytanie: – Kto zdecyduje się wszczynać jakiekolwiek działania przeciw wywożącym leki aptekom, widząc, że prywatne konsekwencje jego pracy będą aż takie dotkliwe? – Chojnacki twierdzi, że prof. L. nie wytoczył mu procesu, aby wygrać. Chce zaszkodzić, zastraszyć i zniechęcić do działania. Rozgoryczony dodaje, że walczy z bandytami jako funkcjonariusz państwa, ale kiedy to oni atakują jego, zostaje bez pomocy. W podobnej sytuacji są również inni inspektorzy farmaceutyczni: w Krakowie, Rzeszowie, Opolu, Katowicach i nie tylko. Także wobec nich realizowany jest scenariusz działań wedle zasady: jak nie można z urzędnikiem wygrać ani go przekupić, to może uda się go zastraszyć.
O jedną aptekę mniej czy więcej
Sprawa Chojnackiego nie jest pojedynczym przypadkiem. To element większej układanki. Pierwsze sprawy dotyczące wywozu leków zaczęły się już w 2012 r. To był skutek uboczny obniżenia ceny lekarstw przez resort zdrowia: stały się jednymi z najniższych w Europie. Szybko okazało się, że to dobra wiadomość nie tylko dla ministerstwa i pacjentów, lecz także początek zyskownych interesów. Powiedzmy, że dany lek w Polsce kosztuje 100 zł. W Niemczech czy innym kraju UE te ceny są często dwu-, trzykrotnie wyższe. Na sprzedaży jednego opakowania za granicą można więc zarobić kilkaset złotych. Przy droższych lekach zyski się mnożą. Jeśli mamy ciężarówkę takich preparatów, robi się z tego opłacalny biznes.
Gdy jedni zarabiają krocie, drudzy mają poważne problemy. W polskich aptekach bardzo szybko zaczęło brakować leków ratujących życie, chociażby podstawowych środków przeciwzakrzepowych czy na cukrzycę, lecz także onkologicznych i kardiologicznych. Wyjeżdżały z kraju. – Średnie ceny leków innowacyjnych, najczęściej eksportowanych w 2013 r. z Polski, były aż o 59 proc. niższe niż w Europie – tłumaczyła ówczesna główna inspektor farmaceutyczna.
Mechanizmy, którymi posługują się apteki, doczekały się nawet swojej nazwy. Policja, służby i sami aptekarze mówią o odwróconym łańcuchu dystrybucji. Oto prosty przykład: kierownik apteki zamawia 100 opakowań leku X. Oprócz niego właściciel apteki dodatkowo zamawia 50 opakowań tego samego preparatu. Kierownik swoje zamówienie księguje i sprzedaje pacjentom. W przypadku kontroli Inspekcji Farmaceutycznej przedstawia własne zamówienie i faktury, które to potwierdzają. Kontrola nie widzi czegoś, czego nie ma w systemie, a więc dodatkowych 50 opakowań zamówionych przez właściciela. Ten ostatni nie może sam eksportować leków, więc sprzedaje je innej hurtowni. Takiej, która zajmuje się ich wywożeniem i rozprowadzaniem za granicą.
Paradoks tej sytuacji polega na tym, że właściciele aptek, odsprzedając leki do hurtowni – czego robić absolutnie nie mogą – odprowadzają od tego podatki i w związku z tym organy kontroli skarbowej traktują te transakcje jako całkowicie legalne. Zdarzają się sytuacje, że kierownicy i pracownicy aptek nie wiedzą, że właściciele ubili dodatkowy interes. W innej sytuacji właściciel wielu aptek zamawia partię leków. Do sprzedaży w kraju trafia jedna część, a za granicę druga.
Na pierwszą sprawę odwróconego łańcucha dystrybucji inspektorzy wpadli przypadkiem, badając aptekę na Podlasiu. Przy okazji śledztwa w innym zakresie na jej zapleczu znaleziono dokumenty wskazujące czarno na białym, że apteka prowadziła nielegalny wywóz. Po tym zaczęli odkrywać kolejne i kolejne.
I choć wydawałoby się, że to sprawa dla organów ścigania, ostatecznie sprawami zajmują się nie śledczy, a głównie cywilni inspektorzy. Wojewódzkie inspekcje farmaceutyczne podlegają wojewodzie, mają za zadanie dbać o bezpieczeństwo obrotu lekami. Najczęściej to oni kontrolują i najlepiej znają apteki.
Pomówienie i zniesławienie
Podczas słuchania zeznań inspektorów uderza jedno: scenariusz działań się powtarza, niezależnie od regionu, w którym działają. Po pierwsze, nie dopuścić do kontroli. Po drugie, postraszyć. A następnie oskarżyć samych urzędników.
W oddalonym o pół tysiąca kilometrów od Gorzowa Wielkopolskiego Krakowie inspektor Jan Łoś prowadził rutynową kontrolę w aptece, co do której Wojewódzki Inspektorat Farmaceutyczny miał poważne podejrzenia, że wywozi leki. – Pierwszego dnia znaleźliśmy dowody. Odwrócony łańcuch było widać jak na dłoni – opowiada nam krakowski inspektor. Wydawałoby się, że to zwykły początek postępowania administracyjnego przeciw aptece. Nic podobnego – jak i dla innych inspektorów, był to dla niego początek batalii sądowych. Dość szybko po kontroli dostał wezwanie do sądu rejonowego. Został oskarżony o pomówienie i zniesławienie. Skarżącym był prof. L., pełnomocnik apteki. Ten sam, z którym walczy jego gorzowski kolega. – Skarżący wnioskował o wyłączenie wszystkich sędziów z Krakowa, a mnie zarzucał, że przedstawiłem go w złym świetle. Po kilku minutach wygrałem w sądzie – opowiada inspektor z Małopolski. Na tym się jednak nie skończyło. Pełnomocnik apteki nie poddawał się, złożył zażalenie. – Nie miałem już siły, wynająłem prawnika – mówi Jan Łoś. Najgorszy dla niego był stres: dostać wezwanie do sądu i usłyszeć, że jest się oskarżonym i będzie się przesłuchiwanym, to, jak mówi, nic przyjemnego. – Bałem się, że coś powiem nie tak i jeszcze mnie zaskażą – dodaje. Dlatego wolał wynająć profesjonalistę, choć wydatek w porównaniu z urzędową pensją był absurdalnie wysoki.
Historie powtarzają się w kolejnych miejscach.
Tarnobrzeg, koniec stycznia, godzina 10.15., do lokalnej apteki przyjeżdża dwóch kontrolerów: mają informacje z urzędu skarbowego wskazujące, że placówka sprzedaje nielegalnie leki. Na miejscu, ku swojemu zdziwieniu, usłyszeli, że do apteki nie wejdą. Mieli czekać na przyjazd pełnomocnika – prof. L. Ponieważ było zimno, wsiedli do auta. Po godzinie zaczęli się niecierpliwić: nikogo nie było. O 11.40 odjechali z kwitkiem.
Wtedy rozpętała się burza. Pełnomocnik, który dojechał chwilę później (jak potem wyjaśniał, utknął w korkach), zaczął wydzwaniać do inspektorów, żeby natychmiast wrócili – jak później relacjonowali inspektorzy. Groził, że zostaną obciążeni kosztami jego podróży (jechał z Lublina), że zrobi z nimi porządek, że to „koniec wpadania o 6 rano i wyprowadzania w kajdankach”. – Krzyczał, że jeżeli zechce, to będzie składał pisma alfabetem Braille’a lub po łacinie, bo jest język prawniczy (chodziło o wątpliwości wobec przedstawionego przez niego pełnomocnictwa), i że wygra z nami każdą sprawę i nas zniszczy – relacjonuje Monika Urbaniak, podkarpacki inspektor, co również potem zeznawała w sądzie. Profesor L. dodawał też, że prowadzi już szkolenia dla aptekarzy w Częstochowie, jak postępować z inspektorami, żeby ich zniszczyć.
Kilka dni wcześniej ten sam człowiek nie wpuścił inspektorów do innej apteki w Stalowej Woli, która również była podejrzana o udział w nielegalnym wywozie leków. Uznał to za napad, wezwał policjantów, ostatecznie złożył zawiadomienie, że komputery nie działają. Jak potem wspominali inspektorzy, w dniu kontroli sprzedaż w aptece odbywała się na bieżąco, na drzwiach wejściowych nie było informacji o awarii systemu komputerowego, a dokumentacja znajdowała się w segregatorach na półkach, jednak byli bezradni.
– Złożyłam doniesienia do prokuratury o utrudnianie postępowania. Możemy to zrobić z automatu, mamy na to specjalny artykuł. Wtedy prof. L. zadzwonił, że będzie przeciwko mnie kierował oskarżenie prywatne, za zniesławienie i pomówienie – opowiada Monika Urbaniak. I tak zrobił. W trakcie przeniósł sprawę do Lublina. Inspektorka musi bronić się sama. Jak widać mechanizm wszędzie się powtarza.
Po drugiej stronie ławy
W ocenie inspektorów sytuacja jest absurdalna. Przecież ścigają tych, którzy działają wbrew prawu. Tymczasem z oskarżających to oni stają się oskarżonymi. Najbardziej drastycznym przykładem była sprawa w Bydgoszczy, którą od początku relacjonował TOK FM. Tamtejsza inspektor farmaceutyczna skończyła z oskarżeniem, tyle że nie ze strony pełnomocnika apteki – działa przeciwko niej wytoczyła również prokurator, która zajmowała się sprawą.
Historia zaczęła się w jednej z włocławskich aptek, zdaniem inspektorów placówka od jakiegoś czasu odsprzedawała leki do hurtowni, a te później trafiały za granicę. Wojewódzki inspektor farmaceutyczny (WIF) wszczął więc postępowanie administracyjne, które miało doprowadzić do odebrania aptece zezwolenia na sprzedaż leków, oraz zawiadomił prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa. Sprawę umorzono, bo prokurator S. z Prokuratury Rejonowej we Włocławku nie dopatrzyła się znamion czynu zabronionego. WIF odwołał się do sądu od decyzji, a ten wykazał, jak bardzo się myliła. W opinii sądu, prowadząc kilka miesięcy dochodzenie, prokurator zrobiła niewiele, żeby sprawę wyjaśnić. I kazał nadal badać okoliczności zdarzenia, a przede wszystkim przesłuchać świadków, bo prokurator umorzyła postępowanie, nie wiedząc, co w tym temacie ma do powiedzenia na przykład kierownik apteki.
I tu cała sprawa by się skończyła, gdyby nie to, że zamiast apteki problemy ma inspekcja farmaceutyczna, która sprawę zgłosiła. Pełnomocnik apteki, adwokat mecenas N., złożył w prokuraturze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa w Wojewódzkim Inspektoracie Farmaceutycznym, zarzucał inspektorom, że przekroczyli swoje uprawnienia i doszło do nieprawidłowości przy wypełnianiu dokumentów. Ta sama pani prokurator S. nie tylko nie umorzyła sprawy, ale jeszcze ją rozszerzyła, sprawdzając, czy sam główny inspektor farmaceutyczny, czyli instancja, do której apteka odwołała się od decyzji WIF, nie przekroczył swoich uprawnień. 16 października 2014 r. policjanci z komendy stołecznej weszli do budynku Głównej Inspekcji Farmaceutycznej w Warszawie. Przeszukanie trwało kilka godzin. Policja zabrała plik dokumentów oraz kopię danych z serwera GIF. Prokurator S. zezwoliła, by w czynnościach brał udział mecenas N. reprezentujący włocławską aptekę. Sam N. twierdził później, że nie przeglądał dokumentów, a jedynie stwierdzał, czy mają związek ze sprawą. Pracownicy GIF przekonują jednak, że mecenas wręcz wskazywał policji, gdzie szukać odpowiednich dokumentów.
– Wejście tu z policją odbieraliśmy jako próbę zastraszania i wpływania na urzędników, by przestali się zajmować odwróconym łańcuchem. Mecenas reprezentujący aptekę sam zaczął otwierać szafki i segregatory, w których są informacje dotyczące postępowań, gdzie on jest po drugiej stronie. Był więc zainteresowany, co tam się znajduje. W sprawie przeszukania na bieżąco, ze swojego telefonu komórkowego, kontaktował się z panią prokurator S. Mówił do niej po imieniu – relacjonował wówczas dla TOK FM rzecznik GIF Paweł Trzciński.
Dzień później identyczne przeszukanie odbyło się w Wojewódzkim Inspektoracie Farmaceutycznym w Bydgoszczy. Jego skutki były jednak o wiele poważniejsze: prokuratura zabezpieczyła dokumenty oraz wszystkie dyski z komputerów znajdujących się w urzędzie. Przez 10 dni inspektorat praktycznie nie działał, bo pracownicy nie mieli na czym pracować – mówiła TOK FM szefowa urzędu Zofia Wrzesińska. Urzędnicy zabrali także dyski radców prawnych inspektoratu, na których były różne decyzje administracyjne. Na ich zwrot musieli czekać kilka tygodni. – Pierwszy raz w życiu coś takiego przeżyłam. Policja przyszła około 10 rano, przeszukanie trwało do 19, może 19.30. Nawet jak chciałyśmy wyjść do toalety, to tylko z policjantem. Rygor był ogromny. Jak ktoś wychodził kupić coś do jedzenia, był przeszukiwany. Do dzisiaj nie wiem dokładnie, o co chodziło. Śledztwo toczy się w sprawie i nie mamy wglądu w dokumentację – relacjonowała przeszukanie Zofia Wrzesińska.
Oba urzędy, gdzie przeprowadzono przeszukania – i warszawski, i bydgoski – złożyły zażalenie do sądu. Skarżyły się, że ich zdaniem przeszukanie nie było w ogóle potrzebne. Sąd przyznał urzędom rację. W uzasadnieniu napisał chociażby to, że jeśli prokurator S. chciała uzyskać dane, to mogła o nie poprosić szefów urzędów. Z tego samego uzasadnienia jasno wynika, że w trakcie przeszukania na miejscu nie powinno być pełnomocnika strony – mecenasa N. A był zarówno w Warszawie, jak i Bydgoszczy.
Mimo iż inspektorzy stwierdzili, że apteka brała udział w eksporcie leków, nadal działa.
Jak dowiedzieliśmy się w Prokuraturze Krajowej, w listopadzie sprawą prokurator S. zajął się sąd dyscyplinarny – za to, co zrobiła w sprawie apteki i inspektorów, odpowiada dyscyplinarnie. Chodzi o uchybienie godności urzędu. Jest jeszcze druga sprawa dotycząca „oczywistego i rażącego naruszenia przepisów prawa”. Tu postępowania wyjaśniające prowadzi ciągle (blisko dwa lata) rzecznik dyscyplinarny, a sprawę przeniesiono do Szczecina.
To postępowanie nie przeszkadza jej jednak wytaczać kolejnych armat i blokować pracę WIF w Bydgoszczy. W styczniu prokurator umorzyła kolejne postępowania o nielegalny handel lekami. Z pisma, pod którym podpisała się kujawsko-pomorski WIF Zofia Wrzesińska, wynika, że trzy razy, od lutego do sierpnia, prosiła o dostarczenie tej decyzji na piśmie wraz z uzasadnieniem. Bezskutecznie. To oznacza, że przez pół roku prokurator blokowała jakąkolwiek możliwość odwołania się i zablokowania nielegalnie działającej apteki. Sprawa znowu poszła w drugą stronę. Wrzesińska odebrała wezwanie na przesłuchanie w charakterze podejrzanego. Sprawa dotyczy art. 231 i 238 k.k. Chodzi więc o to, że Wrzesińska, zdaniem prokuratury, wiedziała, iż przestępstwa nie było, ale wprowadziła organy ścigania w błąd. Jak wynika z pism przesłanych do Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego, prokurator zaczęła zbierać informacje o szefowej WIF. Do wojewody zwróciła się z prośbą o informacje na temat miejsca zamieszkania Wrzesińskiej, jej urzędu skarbowego, numeru kont bankowych i oddziału ZUS-u, do jakiego przelewane były składki. Sprawę przekazano innemu prokuratorowi, a ten śledztwo zawiesił.
Doszło więc do sytuacji, w której Wrzesińska została oskarżona o oszukiwanie organów ścigania, chociaż postępowanie w sprawie, o której zawiadomiła prokuraturę, prawomocnie się jeszcze nie zakończyło.
Kolejne posiedzenie sądu dyscyplinarnego w sprawie prokurator zaplanowano na 20 grudnia.
Broń zostawiłem na strzelnicy
Niedawno do GIF trafiły dodokumenty opisujące kryzysowe sytuacje, z którymi inspektorzy muszą się mierzyć podczas pracy. W opisie z Mazowsza znalazły się: próby wymuszania na nich odstąpienia od wpisania rzeczywistych ustaleń do protokołu kontroli; powoływanie się przez kontrolowanych na znajomości z odpowiednimi osobami, czyli urzędnikami państwowymi, ministrami; powoływanie się nawet na znajomości z grupami przestępczymi i coraz częściej agresywne zachowanie.
Mazowiecka inspektor Mariola Kostewicz opowiada o sytuacji, o której usłyszała od jednego z inspektorów: pełnomocnik spółki, były wojskowy, poinformował kontrolerów, że „broń zostawił na strzelnicy”. Kilka lat temu jedna z inspektorek odebrała telefon. Usłyszała, jak mówi warszawska inspektor: że albo praca, albo zdrowie.
Podobnych przypadków jest więcej. Kostewicz opowiada historię, kiedy w sekretariacie wojewódzkiego inspektora farmaceutycznego w Warszawie pojawił się mężczyzna. – Przez dwa dni siedział u nas w budynku. Chciał wymóc na urzędnikach podpisanie zezwolenia na prowadzenie apteki – mówi mazowiecka inspektor farmaceutyczna i relacjonuje, że jej pracownicy bali się wychodzić z pokojów. Mężczyzna był agresywny. Nie chciał wyjść, wzywali ochronę, wtedy siedział na schodach przed wejściem. I cały czas ponawiał „prośbę”. Nalegał.
Inspektorzy skarżą się, że są bezradni. Mają problemy z wejściem na kontrolę i jej przeprowadzeniem. – Przedstawiane nam są bezwartościowe dokumenty – mówi jeden z inspektor. Główny problem polega na tym, że prawo pozwala na takie zachowania. Efekt jest jeden: uniemożliwia kontrolę tego, co dzieje się w aptekach czy też hurtowniach albo w razie wykrycia nieprawidłowości utrudnia ściganie. Wszystko zgodnie z zasadą: jeżeli wpływa wniosek czy toczy się jakiekolwiek postępowanie, trzeba na niego odpowiedzieć. To trwa. Cały myk polega na tym, że w czasie, kiedy urzędnicy odpowiadają, apteka działa i nie podlega kontroli. – Po co kontrolować podmiot, który już nie powinien działać. Mamy dokumenty, materiały, że są przekręty – mówi nam jeden z inspektorów i zaznacza, że jeśli zamknięcie apteki jest kwestią czasu, to nieuczciwi chcą zarobić na zapas i handlują nielegalnie bez skrępowania.
Profesor
Zarówno apteki, jak i inspektorzy najczęściej znajdują się na samym dole całego łańcucha. – To płotki – przyznaje jeden z prawników. Jedyne, co może zrobić GIF, to cofnąć zezwolenie na prowadzenie apteki. To jednak nie ma większego znaczenia dla całego biznesu: o jedną aptekę mniej czy więcej, interes i tak kręci się dalej. – Te pod lupą inspektorów akurat mogą być rzucone na pożarcie, nikt nie ma skrupułów – mówi jeden z radców prawnych, który przygląda się całemu procederowi. Aptekarze zazwyczaj chcą dorobić jakieś pieniądze i dają się wciągnąć w machinę, jaką jest wywóz leków. A ten trwa w najlepsze.
Mecenas N., który pojawił się w bydgoskiej akcji, był kiedyś jednym z najbardziej cenionych polskich prokuratorów. Odszedł z prokuratury w 2007 r. i niedługo potem rozpoczął współpracę z Głównym Inspektoratem Farmaceutycznym. Jak dowiadujemy się od jednego z pracowników, to właśnie on był człowiekiem, który rozpoczął ściganie odwróconego łańcucha dystrybucji. Zna więc wszystkie procedury od podszewki. – Miał doświadczenie śledcze, wiedział, jak się do tego zabrać. Znał temat. W początkowej fazie jego pomoc była nieoceniona – mówi nam jeden z pracowników, który współpracował z mecenasem N. w GIF.
Od dłuższego czasu kancelaria N. nie współpracuje już z urzędem. Pomaga za to aptekom, które są z GIF-em w sporze – inspektorzy naliczyli około 50 spraw. Wśród jego klientów były podmioty, którym grozi odebranie zezwolenia na prowadzenie działalności w związku z odwróconym łańcuchem dystrybucji. I tu mecenas nie widział nic nieetycznego. – Jako adwokat nie udzieliłem pomocy prawnej GIF i stronie przeciwnej w tej samej sprawie lub z nią związanej. Tym samym brak jest podstaw, aby uznać, że naruszam zasady etyki adwokackiej – mówił TOK FM, kiedy opisywał bydgoską sprawę w 2015 r.
Podobnie uważa prof. L., którego nazwisko jest dobrze znane większości inspektorów. – Jego osoba budzi postrach. Nikt nie mówi o nim inaczej niż per „Profesor” – mówi jeden z prawników, który przygląda się temu rynkowi. Sam prof. L., który jest wykładowcą w Akademii Polonijnej w Częstochowie, przedstawia się jako naukowiec, znawca myśli Benedykta XVI, karnista, prawnik specjalizujący się w sporach z urzędnikami. W filmie promującym swoją działalność na YouTube mówi: „Moja klinika prawa ma przestrzegać przed intifadą moralną (...), ma być zdrową firmą prawniczą. W naszej firmie uczymy się miłości do ludzi, o której Paweł z Tarsu uczył, nie tylko męsko-damskiej, ale narodowej. Nie można zostawiać ludzi jak w »Granicy« Nałkowskiej (...) kiedy powstawała pierwsza klinika prawno-medyczna, napisałem w jej konstytucji, że muszą być poza granicami miast. Jak klasztory, bo w samotności i ciszy Jezus najlepiej nas słyszy”. W rozmowie z nami przyznaje, że jest diakonem. Nie jest ani adwokatem, ani radcą prawnym. Mimo to jest jednym z najbardziej rozchwytywanych na rynku pełnomocników aptek.
Jak opowiadają inspektorzy, jego taktyka wszędzie jest podobna – ma przeciągać postępowanie tak długo, jak tylko się da. Śle pisma. Zarzuca telefonami, oskarża. Prowokuje postępowania wobec inspektorów, pozywa ich, donosi do prokuratury. – Charakterystyczne zawijasy, wieczne pióro, pisma na żółtym papierze. Cały czas powołując się na swoją profesurę – tak mówią o nim jego klienci.
W rozmowie z nami przedstawia sprawę zupełnie inaczej. – To inspektorzy nieustannie mylą czynności kontrolne z postępowaniem administracyjnym. Nie mają prawa kontrolować faktur – tłumaczy profesor. – Dlatego jako pełnomocnik nie pozwalam im na wchodzenie do apteki. Oni łamią prawo, więc ja składałem dopuszczalne ustawowo wnioski i sprzeciwy – mówi. – Jeżeli potem mi zarzucają, że to ja utrudniałem postępowanie, to nie mogę się na to zgodzić – odpowiada na pytanie, dlaczego notorycznie oskarża inspektorów o zniesławienie. – Urzędnicy często uważają, że mogą sobie pozwolić na więcej z racji swojej funkcji, że są namaszczeni. A nie ma równych i równiejszych – dodaje. – Mam prawo i z niego korzystam – uzupełnia w kontekście sądów. Przekonuje również, że ma nagrania, m.in. na Adama Chojnackiego, świadczące o jego zastraszaniu aptekarzy. W tej sprawie złożył kolejne doniesienie.
Profesor L. pytany, jak w ogóle zajął się tymi sprawami, przyznaje, że zaczęło się od obrony bliskiej mu osoby, farmaceuty. Uważa, że każdy ma prawo do obrony, zaś apteki są traktowane niesprawiedliwie. Zbyt szybko niszczy się ich biznes. – A powinno dać się jeszcze szansę, sprawdzić, dlaczego doszło do takiego zdarzenia – tłumaczy.
Podkreśla jednak, że nie ma nic wspólnego z całym układem. Jak zatem do niego trafiają? – Nie wiem – szczerze mówi prof. L.
Jednak są aptekarze, którzy uważają, że nie zawsze działa na ich korzyść. – Odmawiał mi pokazywania dokumentów, nie ustalał ze mną, co zrobi – mówi jeden z biznesmenów. Dla niektórych, jak twierdzą, skończyły się jego działania fatalnie. Jeden z nich ma sprawę karną za utrudnianie kontroli, a doprowadziły do tego działania jego pełnomocnika. Profesor L. tak zaognił sytuację, że sprawa trafiła do sądu. – Mnie też straszył, że wytoczy mi sprawę – mówi aptekarz, który chciał zrezygnować z jego usług.
Czubek góry lodowej
Wiele wskazuje, że to tylko wycinek całego systemu. – Nie chodzi o tego, czy innego mniej lub bardziej sprawnego prawnika, czy też aptekę. To czubek góry lodowej – uważa jedna z osób, która śledzi, co się dzieje na tym rynku.
I dodaje, że dziwna jest bezczynność niektórych prokuratur, czy też wręcz celowe działanie utrudniające rozbicie mafii lekowej (jak w sprawie w Bydgoszczy). Niepokoi brak przepisów pozwalających na sprawniejszą walkę z nielegalnym wywozem leków. – To zastanawiające – dodaje nasz rozmówca. Tym bardziej że pomysły na obchodzenie prawa są różne: teraz coraz bardziej popularne staje się zakładanie fikcyjnych przychodni. Również tylko po to, by zamówić duże partie leków i bezpiecznie je wywieźć.
Ministerstwo Zdrowia, które teoretycznie sprawuje nadzór nad GIF i to jemu powinno zależeć na zatrzymaniu wywozu leków, od lat niewiele w tej sprawie robi. Za poprzedniego kierownictwa pomimo obniżenia marży aptekom (od 2012 r. zarabiają o wiele mniej na lekach sprzedawanych w kraju niż w poprzednich latach), resort wydawał pozwolenia na zwiększenie marży przy wywozie (tym legalnym) leków za granicę. Od końca 2015 r. jeden z wiceministrów zdrowia przy objęciu stanowiska zapowiadał, że jednym z głównych zadań, jakie przed sobą stawia, jest regulacja rynku farmaceutycznego. Chodziło między innymi o wywóz leków.
W maju 2016 r. inspektorzy odkryli działającą pod Łodzią hurtownię prowadzącą dziwną współpracę z otworzoną w tym samym miejscu przychodnią. Przychodnia kupowała leki, księgowała je na hurtownię, a leki potem znikały. Kiedy na miejscu pojawiła się kontrola, nagle wszyscy uciekli. Zostawiając stertę preparatów medycznych – także tych drogich, specjalistycznych, przetrzymywanych bez lodówki, część z nich leżała na podłodze obok ubikacji. Wśród nich nawet szczepionki dla dzieci. Wiceminister zdrowia Krzysztof Łanda przekonywał, że to wyjątek, patologia, której nie uniknie się w żadnym sektorze i radził, żeby nie generalizować.
W jednej z rozmów w maju tego roku pytaliśmy go o postać „profesora”. Nie słyszał o nim. A czy słyszał, że za jednym z inspektorów farmaceutycznych, kontrolujących apteki podejrzane o wywóz leków, podobno chodzi prywatny detektyw? Twierdzi, że nic na ten temat nie wie. – Nie chciałbym wykonywać pracy za głównego inspektora. Jeżeli jest tak jak pan mówi, to jest to dowód na wyjątkową słabość WIF-ów. To nie jest tylko tak, że mamy słabe prawo. To jest też kwestia stosowania tego prawa. W wielu województwach powinno się zmienić sposób działania inspektorów. Niektórzy podejmują działania marginalne, które nie przynoszą efektów. Nie zajmują się tym, co stanowi rzeczywisty problem – przekonywał wiceminister. Tłumaczył też, że nie należy wzmacniać uprawnień GIF. Ale przede wszystkim zdławić system, zmieniając ceny leków, tak żeby nie opłacało się ich wywozić. Oczywiście dbając o to, żeby pacjenci nie byli poszkodowani.
Żadne przepisy na razie nie weszły w życie. Dziś w resorcie obszarem leków zajmuje się ktoś inny. Zaś od roku nie udało się nawet wybrać głównego inspektora farmaceutycznego.