W razie wdrożenia francuskich przepisów wielu przedsiębiorców może nie sprostać nowym wymaganiom, a to w efekcie może oznaczać konieczność wycofania się z tego rynku - mówi w wywiadzie dla DGP Andrzej Adamczyk, minister infrastruktury i budownictwa.
W piątek wchodzą w życie przepisy francuskiej ustawy Loi Macron, które wprowadzają wymóg stosowania francuskiej płacy minimalnej i licznych obowiązków administracyjnych przez polskich przewoźników jeżdżących nad Sekwaną. W ubiegłym tygodniu w Berlinie odbyły się ważne rozmowy na temat bardzo podobnej, niemieckiej ustawy MiLoG. Dobrych wieści dla przewoźników nie ma jednak za wiele.
Podczas szczytu ministrów transportu państw UE w Luksemburgu przedstawiałem w imieniu polskiego rządu memorandum, które zostało poparte przez kilkanaście państw UE, w tym także takich jak Hiszpania czy Irlandia. W efekcie Komisja Europejska wszczęła postępowanie wobec Francji. Kwestionowane przepisy eliminują bowiem z rynku przewozów międzynarodowych na terenie Francji ponad 90 proc. firm, nie tylko polskich, ale też z innych państw unijnych. Została więc wszczęta procedura, równolegle KE prowadzi rozmowy również ze stroną niemiecką. Miałem okazję spotkać się w Rotterdamie z komisarz ds. transportu Violetą Bulc i w ponadgodzinnej rozmowie rozważaliśmy różne warianty i scenariusze skutków nowych francuskich regulacji. Dziś można z całą pewnością powiedzieć, że te działania Paryża nie są wymierzone wyłącznie w przedsiębiorców, ale przede wszystkim w wymianę międzynarodową. Polska ma bilans dodatni w wymianie handlowej tak z Niemcami, jak i z Francją. Jeśli pozbawi się nas możliwości przewozu tych towarów, to pada zasadnicze pytanie, które postawiłem wiceministrowi transportu Niemiec: kto będzie woził wasze towary, jeżeli Francuzi zdemolują całkowicie regulacje unijne? Skąd weźmiecie przewoźników, skoro waszym firmom brakuje 150 tys. kierowców? Trzeba więc odpowiedzieć sobie na pytanie, co zrobić, żeby uderzenie w gospodarki państw UE poprzez złe, restrykcyjne, niezgodne z Traktatem o Funkcjonowaniu UE i ingerujące w przestrzeń prawną działania państw członkowskich wyeliminować.
Niemiecki MiLoG obowiązuje od półtora roku.
Premier Beata Szydło rozmawiała z kanclerz Angelą Merkel na ten temat. Uważam, że to jest dziś właściwy poziom rozmów. Dotychczasowe rozmowy dwustronne na poziomie ministrów transportu i pracy, które rozpoczęły się wiosną ubiegłego roku, nie przyniosły bowiem żadnych rezultatów. Rozmowy i decyzje muszą zapadać na poziomie szefów państw. Wiele wskazuje na to, że nasza ofensywa odniesie skutki. Nie będzie tak, jak do tej pory, że półtora roku minęło bezproduktywnie. Problem musi być rozwiązany na poziomie szefów państw i Komisji Europejskiej.
Nie niepokoi pana, że twarde zarzuty KE wobec przepisów francuskich czy niemieckich dotyczą ich oddziaływania nie na cały transport międzynarodowy, lecz tylko na tranzyt?
Zapewniam, że po rozmowach, jakie przeprowadziłem z komisarz Violetą Bulc, zmienia się optyka KE. Zapewniła mnie, że w rozmowach ze stroną niemiecką i szczególnie francuską będą podnoszone także inne rodzaje przewozów międzynarodowych, nie tylko tranzytowych.
Powiedzmy, że po jakimś czasie Niemcy i Francuzi pod naciskiem KE czy innych państw UE przyznają, że ich przepisy naruszają podstawowe swobody traktatowe, i się z nich wycofają. Kto wówczas zwróci koszty, które ponieśli przedsiębiorcy, by dostosować się do obowiązujących przez jakiś czas, a sprzecznych z unijnym prawem regulacji – np. koszty tłumaczeń dokumentów, ustanowienia przedstawiciela nad Sekwaną etc.?
W przypadku wdrożenia francuskich przepisów wielu przedsiębiorców może nie sprostać nowym wymaganiom, a to w efekcie może oznaczać konieczność wycofania się z tego rynku. Jednak to ci, którzy wprowadzają rozwiązania prawne niezgodne z obowiązującymi zasadami, muszą mieć świadomość konsekwencji, które będą z tego wynikały. Jedno jest pewne: polski rząd nie zapomina i nie zapomni o transportowcach. W końcu jest to ponad 100 tys. miejsc pracy i istotny udział w PKB Polski. Nie możemy przejść do porządku dziennego nad sytuacją, kiedy polscy przedsiębiorcy są rugowani z rynku lub doprowadza się ich do ponoszenia niepotrzebnych kosztów.
Na razie jednak wygląda na to, że Paryż i Berlin działają metodą faktów dokonanych, a konsekwencje wprowadzania niezgodnych z prawem unijnym przepisów ponoszą tylko przedsiębiorcy.
Ma pan rację. Dzisiaj nawet przy wielkiej determinacji nie jesteśmy w stanie zmusić Niemców czy Francuzów, by zadeklarowali zwrot tych kosztów. Jedno jest pewne – poparcie kilkunastu państw UE dla polskiego memorandum świadczy o tym, że jest duży sprzeciw wobec działań ingerujących w sposób nadmierny w prawo krajowe państw członkowskich. Mam nadzieję, że jeśli podniesiemy temat roszczeń dla przedsiębiorców, także będziemy mogli liczyć na poparcie tych państw. Sprawa jest więc otwarta.