Pod kilkoma ostatnimi moimi tekstami zamieszczonymi również w internecie pojawiły się komentarze, w których wyrażaliście swoje głębokie rozczarowanie faktem, że w ostatnim akapicie zawsze pojawia się auto. Sugerowaliście, że nadawałyby się do czytania, gdybym nie był opłacany przez koncerny motoryzacyjne, a puentą nie była reklama porsche 911 czy forda galaxy. No więc dla odmiany dzisiaj nie będę poruszał kwestii AGD, wychowania dzieci, domów publicznych, przepisów drogowych ani amerykańskiego wojska. Napiszę wyłącznie o samochodach.
Pod kilkoma ostatnimi moimi tekstami zamieszczonymi również w internecie pojawiły się komentarze, w których wyrażaliście swoje głębokie rozczarowanie faktem, że w ostatnim akapicie zawsze pojawia się auto. Sugerowaliście, że nadawałyby się do czytania, gdybym nie był opłacany przez koncerny motoryzacyjne, a puentą nie była reklama porsche 911 czy forda galaxy. No więc dla odmiany dzisiaj nie będę poruszał kwestii AGD, wychowania dzieci, domów publicznych, przepisów drogowych ani amerykańskiego wojska. Napiszę wyłącznie o samochodach.
/>
/>
Zacznę od zareklamowania wam Hondy, która co tydzień przysyła mi na adres redakcji dobrą whisky, raz w roku wysyła na wakacje na Dominikanę, funduje liczne kolacje i oczywiście podstawia wprost pod drzwi mojego garażu flotę aut, które mogę wykorzystywać w dowolnych celach o każdej porze dnia, nocy i roku. Tak więc jazz to niewielki miejski samochód wyprodukowany przez Japończyków z dużą starannością, więc możecie być pewni, że za 10 lat będzie w równie dobrym stanie co w dniu, w którym go kupowaliście. Poza tym dzięki konstrukcji przypominającej trochę mikrovana ma całkiem sporo miejsca we wnętrzu i bagażnik, który pomieści znacznie więcej niż tylko opakowanie chusteczek higienicznych. Do tego dochodzi trzyletnia gwarancja, kierownica, koła, hamulce, fotele i klimatyzacja – jednym słowem wszystko, czego oczekujecie od samochodu. Niestety to już wszystko, co dobrego mogę powiedzieć o tym aucie. Cała reszta jest bowiem beznadziejna.
Przez tydzień jeździłem wersją z jedynym dostępnym w sprzedaży silnikiem benzynowym, wyposażoną w bezstopniową automatyczną skrzynię biegów. I za każdym razem, gdy wciskałem pedał gazu, miałem ochotę przywalić prosto w najbliższe drzewo. Gdy przyspieszacie normalnym samochodem, hałas narasta, ale w każdej chwili macie możliwość zmniejszenia go poprzez przerzucenie biegu na wyższy. W jazzie jest to niemożliwe – w momencie wciśnięcia gazu wszystkie konie zaczynają drzeć się w niebogłosy, a silnik sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał wyskoczyć spod maski prosto na wasze kolana. A wy nic nie możecie z tym zrobić. Radio pełni tu wyłącznie rolę zaślepki dziury w desce rozdzielczej, bo usłyszeć jest je trudniej niż dźwięki wydawane przez skrzydła motyla bielinka. Wydaje mi się, że Honda nazwała to auto „Jazz” trochę z przekory – po prostu zdaje sobie sprawę, że to nic innego, jak zbiór dźwięków wywołujących u normalnych ludzi epilepsję i krwawienie uszu.
Byłbym w stanie przejść nad tym do porządku dziennego, gdyby chociaż mała honda była dynamiczna i zwinna. Ale bardziej żwawy i zręczny od niej wydaje mi się nawet miś koala w śpiączce. Moment obrotowy? On wcale nie jest niski. Jego nie ma tu wcale. Fabryczne 102 konie mechaniczne wydają się wystarczające, jak na miejskie auto, ale odniosłem wrażenie, że w moim egzemplarzu 50 z nich zdechło, a kolejne 50 ma astmę. Przyspieszanie do setki zajmuje według producenta 12 sekund, ale w rzeczywistości jest to raczej 12 dni. Prędkość maksymalna to rzekomo 182 km/h, jednak nie próbujcie nawet się do niej zbliżyć – najpierw stracicie słuch, a następnie dostaniecie wylewu.
Naprawdę chciałbym potraktować to auto lepiej, bo bardzo lubię hondy, ale jazz nie dorasta konkurentom do felg. Za kosmiczną w tym segmencie cenę 60–70 tys. zł otrzymujecie tak naprawdę podkaszarkę do trawy mieszczącą pięć osób.
Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo się ucieszyłem, gdy z jazza przesiadłem się prosto do bmw 330e. To było jak przejście z huty stali prosto do kościelnego konfesjonału. Nastała błoga cisza. Bo 330e to hybryda plug-in – gdy naładujecie ją w gniazdku z prądem, przejedzie około 30 km wyłącznie na silniku elektrycznym. To niewiele, ale później do akcji wkracza również klasyczny dwulitrowy motor spalinowy. I muszę przyznać, że duet ten dogaduje się z sobą lepiej niż Bonnie i Clyde. To pierwszy samochód tego typu, który nie tyle bardzo mi się spodobał, ile autentycznie zapragnąłem go mieć. Realne średnie spalanie przy pokonywaniu dziennie 100 km (z czego około 60 autostradą) to 5–5,5 litra benzyny. I nie oznacza to konieczności utrzymywania tempa, z jakim przemieszczają się płyty kontynentalne. Do dyspozycji macie bowiem łącznie 252 konie zapewniające w razie potrzeby przyspieszenie do setki w około 6 sekund. I prędkość maksymalną 225 km/h.
Gdybym musiał tylko jednym słowem opisać sposób, w jaki jeździ to auto, powiedziałbym: aksamitny. O ile każde bmw prowadzę zazwyczaj tak, jakby ktoś oblał mnie kwasem, to w przypadku 330e czułem się jak podczas gorącej kąpieli w wannie, gdy moje dzieci mocno śpią lub są zamknięte w piwnicy – byłem zrelaksowany i odprężony. Nie odczuwałem potrzeby dotarcia do celu w ułamku sekundy, a jednocześnie czerpałem ogromną przyjemność z jazdy. Szczerze mówiąc, jeszcze nigdy w życiu nie doznałem w samochodzie takiego uczucia. Nawet zawieszenie wydało mi się tu bardziej komfortowe niż w innych autach tej marki.
Ponieważ BMW co miesiąc przelewa na moje konto okrągłą sumę pieniędzy, wpisując w tytule „Wynagrodzenie za reklamę”, czuję się w obowiązku wspomnieć również o tym, że 330e ma bardzo atrakcyjną cenę. Kosztuje jedyne 175 tys. zł. Domyślam się, że w tym miejscu parsknęliście śmiechem i być może nawet zalaliście kawą, ale zerknijcie do cennika BMW – w pełni benzynowa wersja 330i z automatyczną skrzynią o identycznej mocy jest tylko o 5 tys. zł tańsza, zaś 224-konny diesel 325d w podobnej konfiguracji – o tysiąc złotych droższy. Wygląda więc na to, że 330e jest najlepszym aktualnie dostępnym bmw i w dodatku ma rewelacyjną relację ceny do tego, co oferuje.
W tym miejscu zdałem sobie sprawę, że pierwszy komentarz, jaki pojawi się pod tym materiałem, będzie brzmiał mniej więcej tak: „Panie Bąk, jesteś Pan ch...m i pewnie BMW zapłaciło ci więcej niż Honda”. Otóż muszę was rozczarować. Najbardziej wartościowym prezentem, jaki otrzymałem od Niemców, było zaproszenie na koncert. W dodatku jazzowy... Możecie się więc domyślić, co z nim zrobiłem.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama