W ciągu kilku ostatnich tygodni dowiedziałem się, że kraj, w którym żyję, spoczywa na dnie cywilizacji, jest społeczną i infrastrukturalną ruiną, gospodarczym niedołęgą i bękartem Europy. Nie mamy służby zdrowia, armii, dróg, pociągów, pieniędzy, szczęścia, edukacji, perspektyw, pomysłów na rozwój etc. Mamy tylko problemy, pecha i jesteśmy poturbowani przez historię. Kto jest temu winien? Oczywiście władza. Nigdy obecna, zawsze poprzednia. Ewentualnie ta nadchodząca.



Zgadzam się, że przez ostatnie ćwierć wieku mogliśmy osiągnąć więcej i szybciej. Nie sądzę jednak, aby wymagało to przeprowadzania rewolucji na ogromną skalę. W zasadzie obecnie hamulcowym rozwoju jest już tylko jedna rzecz: nasze własne prawa.
Dawniej, gdy jakiś przemysłowiec chciał wybudować fabrykę guzików, to we wtorek kupował ziemię, w środę zatrudniał 200 robotników, a już w czwartek wylewali oni ławy fundamentowe. Dzisiaj to niemożliwe. Gdy jakiś właściciel dużej firmy zamierza rozpocząć inwestycję, najpierw musi zapytać o zgodę radę nadzorczą, księgowego, teściową, analityka ds. ryzyka, doradcę bankowego, firmę ubezpieczeniową, psa oraz związki zawodowe. Wszyscy oni mają prawo wypowiedzieć się na temat tego, co ze swoimi pieniędzmi powinien zrobić ich właściciel. Później do akcji wkraczają urzędnicy, którzy mają prawo żądać od niego odpowiedzi na tak idiotyczne pytania, jak to, jaki spadek dachu będzie miało jego nowe przedsięwzięcie oraz jaką średnicę rynien przewidział. Następni w kolejce są sąsiedzi, którzy mają prawo powiedzieć, że nie podoba im się kolor elewacji, i zażądać jego zmiany. A gdy już wszystkie te problemy zostaną rozwiązane, na plac budowy wtargnie człowiek z żółtym kaskiem na głowie i plakietką bhp wpiętą we flanelową koszulę i zacznie wybrzydzać: że pracownicy mają za cienkie spodnie, że nieodpowiednie buty, oczy zbyt podkrążone, za długie włosy, że za mało odpoczywają, źle się odżywiają etc. A na koniec o swoje prawa upomną się sami pracownicy: zagrożą wmurowaniem zgniłych jaj w mury, jeżeli nie otrzymają 300-proc. podwyżek, umów na czas nieokreślony oraz dodatku socjalnego na hodowlę indyków.
Każdy ma już tyle praw, że drżę przed własnym kotem – boję się, że pewnego dnia postawi mnie przed sądem za to, że go wykastrowałem. I za to, że sucha karma, którą mu serwuję, jest za sucha. Niedługo dojdziemy do absurdu, w którym o swoje prawa będzie mógł się upomnieć nawet kurczak z rożna. Nie twierdzę, rzecz jasna, że prawa w ogóle są nam niepotrzebne. Ale gdyby starożytni Egipcjanie mieli ich tyle, co my obecnie, to budowa piramid nadal byłaby nieukończona, a Sfinks nie miałby tyłka lwa, tylko – ze względu na równouprawnienie – lwicy.
Tak więc odnoszę wrażenie, że przegięliśmy i zatraciliśmy umiar w rozdawaniu praw na prawo i lewo. Zamiast zdrowego rozsądku zaczęliśmy używać paragrafów, klauzul i gwarancji. Walczymy o nie na każdym kroku i nie dostrzegamy, że stały się kulą u nogi, która coraz bardziej nam ciąży i coraz bardziej nas ogranicza. Jednocześnie im więcej praw sobie przyznajemy, tym częściej i chętniej je łamiemy. Ja na przykład – do czego otwarcie się przyznaję – łamię prawo o ruchu drogowym w zakresie przekraczania prędkości. Codziennie.
Nie dalej jak dzisiaj rano licznik w samochodzie, którym akurat jeżdżę (audi A6 allroad) pokazywał 180 km/godz. I nie czułem z tego powodu wyrzutów sumienia ani nie widziałem powodów, dla których miałbym jechać wolniej. Prawdopodobieństwo tego, że na autostradzie wyskoczy mi przed maskę siedmioletnia dziewczynka z tornistrem na plecach, jest takie samo jak tego, że nowy prezydent spełni wszystkie swoje przedwyborcze obietnice. Czyli zerowe.
180 km/godz. w audi A6 allroad to naprawdę nic. Gdy zwolniłem na chwilę do 140, myślałem, że stoję, i chciałem wysiąść. Powiem więcej – przepisowa jazda tym samochodem po autostradzie może się zakończyć tragicznie. Po prostu nic się nie dzieje, nic nie słychać i nic nie czuć, więc po pokonaniu 300 m zaczynacie zasypiać. W Audi doskonale o tym wiedzą, dlatego wyposażyli zmodernizowane A6 w zestaw procesorów i kamer, które dbają o to, abyście nawet śpiąc, zdążyli wyhamować na czas przed filarem wiaduktu, nie zjechali na pobocze etc.
Hasłem przewodnim niemieckiej marki jest „Przewaga dzięki technice” i widać to w każdym centymetrze kwadratowym tego samochodu. Jest perfekcyjny do granic możliwości: rewelacyjnie wykonany i dopracowany, tak jakby tworzący go inżynierowie powtarzali sobie w kółko: „Musimy być lepsi niż Mercedes. Musimy być lepsi niż BMW. Musimy być lepsi niż my sami!”. Komfortową jazdę A6 trudno porównać do jazdy jakimkolwiek innym autem w tej klasie. Konkurencji nie ma obecnie także jego trzylitrowy diesel z podwójnym turbo generujący 320 koni. Owszem, BMW ma mocniejsze odmiany podobnego motoru, ale nie brzmią one tak jak w Audi – w sportowym ustawieniu wydechu odnosi się wrażenie, że pod maską zamontowano benzynowe V8! Chcecie więcej? Proszę bardzo: mamy tu osiem biegów, adaptacyjne zawieszenie, multimedialne zegary, nawigację z mapami Google’a, pogodą, wiadomościami i informacjami o korkach. Są też wygodne fotele, wielki bagażnik i idealna ilość miejsca dla czterech osób. Najbardziej jednak podoba mi się uniwersalność allroada: można naprawdę szybko jeździć nim po autostradach, ale też wjeżdżać w teren. Jest protoplastą wszystkich uterenowionych kombi i nadal najlepszym z nich – wystarczy wcisnąć jeden przycisk, a komputery, pneumatyka i najlepszy na rynku napęd na cztery koła zadbają o resztę.
A6 allroad jest samochodem doskonałym. Najdoskonalszym, z jakim dotychczas miałem do czynienia. I dlatego nie wpisuje się w moją motoryzacyjną filozofię, według której najlepsze jest to, co kochasz, a nie to, co jest najlepsze. A ja kocham emocje okraszone szczyptą nieprzewidywalności i kropelką brutalności. Uwielbiam czuć tę fizyczno-mechaniczną więź z samochodem. Tymczasem w A6 zastąpiono ją kablami i procesorami, w związku z czym radość z jego prowadzenia jest podobna do radości uprawiania seksu z iPadem. Wiem, że mnie nie rozumiecie. Możliwe nawet, że uważacie mnie za idiotę. Ale w końcu macie do tego prawo.