Pierwszym zarzutem pracowników wobec szefostwa firmy, jest problem wynikający z formy zatrudnienia pilotów. Większość z nich jest zatrudniona na zasadzie kontaktu, który przewiduje wypłatę wynagrodzenia tylko za wylatane w powietrzu godziny. Taka forma zatrudnienia rodzi poważne konsekwencje, które mogą wpływać na bezpieczeństwo lotu, ponieważ piloci siadają za sterami samolotu nawet podczas choroby.
Brak zasiłków chorobowych, brak pensji za pozostanie na ziemi powoduje, że piloci chcąc zarobić więcej muszą latać częściej. Irlandzka Agencja Awiacji dopuszcza, że maksymalnie w roku piloci mogą wylatać 900 godzin, z czego niektórzy rzeczywiście spędzają w powietrzu maksymalnie dopuszczalny czas.
Ankietowani piloci w miażdżącej większości uznali, że w Ryanair nie ma „otwartej kultury bezpieczeństwa”. Tak uznało 89 proc. badanych pilotów. Dużo? Bardzo dużo. Doliczając do tego 67 procent, którzy nie ufają wewnętrznemu systemowi raportowania błędów dotyczących bezpieczeństwa lotów, rysuje się bardzo poważny problem, o którym szefostwo nie chce głośno mówić.
Przypominają tylko o fakcie, że od 29 lat należące do Ryanaira samoloty nie miały żadnego wypadku. To jest niezaprzeczalny fakt i ciężko go podważyć. Jednak opinia publiczna pamięta ubiegłoroczne incydenty, kiedy to samoloty irlandzkiego przewoźnika musiały niezwłocznie lądować na lotnisku w Walencji.
"Sunday Independent" dotarł wtedy do wewnętrznych dokumentów firmy, z których wynikało, że samoloty Ryanaira powinny zabierać tylko niezbędną ilość paliwa z niewielkim 300 kg zapasem (taki zapas pozwala na zaledwie kilka minut lotu). W awaryjnych sytuacjach, kiedy z powodu np. złych warunków atmosferycznych lotnisko docelowe zostaje zamknięte, a piloci muszą lądować na innym lotnisku, pojawia się problem ze zbyt małą ilością paliwa. Tak właśnie stało się w przypadku trzech samolotów Ryanaira, które lądowały w Walencji, wymuszając pierwszeństwo przed innymi maszynami.