Nie ulega wątpliwości, że polityka państwa w kwestii budowy dróg z jednej strony zawsze cieszyła się gigantycznym zainteresowaniem opinii publicznej, z drugiej towarzyszyły jej sceptycyzm, krytykanctwo, patrzenie na ręce i ogólne niezadowolenie. Bo przecież zawsze – myśleli kierowcy – można daną drogę wybudować szybciej, lepiej, taniej.
Właśnie, czy taniej? Rządowa Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, instytucja raczej nielubiana, bo kojarząca się z zawiedzionymi nadziejami na polskie autostrady (choć buduje ich coraz więcej), przyjęła kilka lat temu dość odważne założenie inwestycyjne. Uwolniła rynek (oczywiście w ograniczonym zakresie), co w efekcie poszerzyło liczbę wykonawców inwestycji drogowych z kilkunastu do ponad stu. Było to możliwe również dzięki ograniczeniu wymagań formalnych w stosunku do wykonawców.
Początkowo wszyscy myśleli, że ten stosunkowo prosty zabieg okaże się cud-receptą na zepsuty rynek wykonawców drogowych, którym rządzili niepodzielnie ludzie o manierach małomiasteczkowych taksówkarzy, obnoszący się z zegarkami ze złota jako atrybutem sukcesu. Ale drogowa wiosna ludów, czyli dopuszczonych do państwowych fruktów małych firm i firemek, wcale nie trwała długo. Od kilku lat średniorocznie, przynajmniej teoretycznie, do podziału było na drogowym rynku między 20 a 30 mld zł. Te pieniądze miały iść na ostateczne zrealizowanie polskiego autostradowego snu, dzięki nim miało nam się żyć lepiej – wszystkim. Ale zachłyśnięci wizją oszałamiających zysków i nowych porsche w garażach szefowie drogowych wykonawców zaczęli licytować się w cenach i obniżać je do absurdalnych poziomów. Szefowie GDDKiA tymczasem zacierali ręce, ciesząc się ze skuteczności przyjętej polityki.
Zabrakło im jednak trochę przezorności. Dopuszczali bowiem oferty wyceniane poniżej kosztorysów – bywało, że nawet o 30 proc. Na pytania, czy to nie jest podejrzane i jak to możliwe, że jest tak tanio, odpowiadali – jak to możliwe, że wcześniej było tak drogo? Już niebawem miało się okazać, że drogo było rynkowo, a tanio dumpingowo. Skuteczna w założeniu polityka obcinania kosztów inwestycji okazała się gwoździem do trumny wielu, często dużych, doświadczonych firm drogowych. Przedefiniowała również rynek inwestycji infrastrukturalnych i wprowadziła na niego wiele nieufności, niepewności i niejasności. Takich efektów nikt nie chciał, ale są one faktem.
Niestety dzisiaj stajemy przed drugą odsłoną ryzyka związanego z budowaniem dróg w Polsce. W przetargach zaczynają bowiem startować firmy, które do tej pory nie miały żadnych poważnych doświadczeń w zarządzaniu kontraktami drogowymi jako główni wykonawcy. Przeciwnie, były jedynie zapleczem, często fragmentarycznym dla dużych graczy, których polityka oszczędnościowa państwa zmiotła z rynku. Pomagierzy mogli się wprawdzie sporo nauczyć, patrząc na spektakularne upadki w gonitwie za niższą ceną kontraktową, ale wcale nie daje to gwarancji, że zbudują bezpiecznie, na czas i w jakości, jaką teoretycznie gwarantują, podpisując umowy z GDDKiA. A na kolejne spektakularne wpadki nikt nie ma ani czasu, ani ochoty.