PKP zastanawiają się nad wprowadzeniem opłaty, która miałaby sfinansować utrzymanie dworców. Opłata miałaby zostać nałożona na przewoźników, którzy z dworców korzystają. Ci, oczywiście, aby zebrać te dodatkowe pieniądze, będą podwyższać ceny biletów.
Już teraz przejazd koleją jest drogi. W wielu przypadkach bardziej opłaca się wyruszyć w podróż samochodem, mimo bardzo drogiego paliwa. Na dodatek często jest szansa, że mimo korków, postojów, remontów i objazdów przejazd autem zabierze mniej czasu niż podróż pociągiem.
W rezultacie coraz więcej pasażerów rezygnuje z usług PKP. Dodatkowe podwyżki cen – w niektórych przypadkach nawet o 50 proc. – tylko ten proces przyspieszą.
W normalnym przedsiębiorstwie nikt nie wpadłby na pomysł, aby w takiej sytuacji odstraszać klientów wyższymi cenami. Jednak PKP – czymkolwiek jeszcze ta firma jest, bo przecież teraz przewozami zajmują się jej spółki zależne albo należące do innych właścicieli – normalnym przedsiębiorstwem nie są.
Jakieś dwadzieścia lat temu wybrałem się na wycieczkę rowerową po kraju. Zgodnie z planem pojechaliśmy na dworzec koło mojego rodzinnego miasteczka. To był ładny, przedwojenny jeszcze budynek. Wyglądał na odnowiony. Tam wsiedliśmy do pociągu. Skład złożony był z czterech czy pięciu dwupoziomowych wagonów. Poza nami w wagonach było może jeszcze pięciu, sześciu podróżnych. Pociąg ruszył do oddalonego o 70 km Lublina. Całą tę trasę pokonaliśmy w ciągu blisko 4 godzin. Na niektórych odcinkach prędkość pociągu była zbliżona do szybkości spacerującego emeryta.
Jeszcze dziesięć lat temu opowiadałem to znajomym jako anegdotę, jako dowód zacofania ówczesnego PKP. Teraz mam wrażenie, że widziałem nie przeszłość, ale przyszłość polskich kolei pasażerskich.