Mój poranny dojazd do pracy trwa średnio 32 minuty i 15 sekund. Rytualnie wypijam w tym czasie kawę, wypalam dwa papierosy i słucham Volbeata, ewentualnie jakichś innych ostrzejszych kapel, które pobudzają mnie do życia. Tak, wiem, że 10-kilometrowa przebieżka w leginsach oraz koktajl z jarmużu i kalarepy byłyby lepszym i zdrowszym rozwiązaniem. Problem polega na tym, że ja ani nie lubię biegać, ani nie wezmę do ust niczego, co konsystencją i zapachem przypomina to, co się ulało niemowlęciu. Za to bardzo lubię fajki, kawę i Volbeata.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Pech chciał, że wczoraj przez jakąś awarię sieci komórkowej zostałem odcięty od aplikacji Spotify i zmuszony do przełączenia się na radio. W ten sposób w ciągu zaledwie pół godziny zaproponowano mi wykupienie całego asortymentu najbliższej apteki. Gdybym nie czekał i od razu wciągnął wszystkie suplementy, których reklamy usłyszałem przez 30 minut, dojechałbym do biura 10 kg chudszy, 5 cm wyższy, 15 cm dłuższy, z ciśnieniem 120 na 80, z plastrem antynikotynowym na czole, z włosami na głowie, sokolim wzrokiem, stawami o wytrzymałości tytanu i z taką ilością żelaza oraz magnezu w organizmie, że w pierwszym lepszym skupie złomu żona dostałaby ze mnie okrągłą sumkę. Jestem jednak pewien, że by mnie tam nie oddała, bo oprócz włosów miałbym coś jeszcze – trzecią nogawkę w spodniach.
Choć z jej punktu widzenia istotniejsze mogłoby być jeszcze co innego – że wreszcie minąłby mi syndrom niespokojnych nóg. Polega on na tym, że za każdym razem, gdy siadam z nią wieczorem na kanapie, zaraz muszę wstać i przejść się do lodówki, by sprawdzić, czy czasem nie ma w niej butelki schłodzonego pinot grigio. Pal licho, jeżeli tam jest – wtedy wracam na kanapę z dwoma kieliszkami i grzecznie siedzę. Ale jeśli nie ma, dalej szuram niespokojnie nogami – w kierunku najbliższego sklepu.
Mówiąc krótko, półgodzinne obcowanie z radiem rozwiązało absolutnie wszystkie moje problemy. Nawet te, których nie mam. Ba, gdyby ludzie częściej słuchali radia, to wszystkim nam żyłoby się lepiej! Nie rozumiem dlaczego NFZ nie wpadł jeszcze na pomysł, aby trzy czwarte swojego rocznego budżetu przekierować na refundację suplementów. Przecież z tego, czego wczoraj słuchałem, jasno wynika, że zaledwie kilkoma tabletkami za 4,90 zł można uzdrowić 90 proc. wszystkich dolegliwości ludzkości. A za 19,90 zł można uszczęśliwić wszystkie sąsiadki!
A teraz choć przez krótką chwilę spróbuję być poważny. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego w radiu i telewizji nie można reklamować wina, za to w pełni legalne jest karmienie ludzi idiotycznymi opowieściami o tym, że mieszanka sproszkowanego nagietka i pędów aronii zapewni im szczęście. Na Boga, to właśnie wino zapewnia szczęście! Wiedzieliście, że w przeszłości we Włoszech lekarze zapisywali je na receptę? Wino było suplementem wspomagającym przy leczeniu chorób układu moczowego, krążenia, nerwowego. A niedawno amerykańscy naukowcy dowiedli, że kieliszek, dwa, góra osiem tego napoju dziennie działa na nasz organizm jak siłownia. Już teraz rozumiem dlaczego – mimo że najmłodszy już nie jestem – nadal nie mam problemów z ciśnieniem i nie ciągnie mnie do uprawiania sportu. Jestem zdrów i szczęśliwy. A wszystko to zawdzięczam syndromowi niespokojnych nóg, które – gdy tylko nie prowadzę – niosą mnie w poszukiwaniu wina. Gdy zaś prowadzę, o moje dobre samopoczucie dbają zazwyczaj samochody, za kierownicą których akurat siedzę.
W ten oto sposób doszliśmy do zupełnie nowego Porsche 911 Carrera S, którym jeździłem kilka dni temu. Jeśli mam być szczery, to 911 nigdy nie było moim ulubionym wozem sportowym. Tak naprawdę na liście aut, które chciałbym mieć, zajmowało jedną z ostatnich pozycji i mieściło się gdzieś między Mitsubishi Space Starem a sklepowym wózkiem. Było albo zbyt normalne i mało emocjonujące (Carrera), albo zbytnio ucywilizowane (Turbo S), albo wsiadaliście do niego, a ono od razu przykładało wam nóż do gardła i przeciągało nim z satysfakcją (GT3 RS). Wyjątkiem była wersja GTS gdzieś ze środka skali – z jednej strony czuć w niej było rasowego ducha Porsche, a z drugiej nie czyhała na wasze życie podczas najmniejszej mżawki i na każdym zakręcie. Była wyważona. Uniwersalna. Cywilizowana. Dobra.
Na nowego GTS-a musimy jeszcze chwilę poczekać, bo Porsche stopniuje emocje i rozpoczęło wprowadzanie generacji 911.922 od wersji Carrera S i 4S. Co ciekawe, mają one taką samą moc i niemal identyczne osiągi co poprzedni GTS. A jeżdżą… jeszcze lepiej niż ona. To nie żart. Wsiadłem do tego auta pierwszego dnia, podłączyłem telefon do nowego (i świetnego!) Porsche Communication Management, puściłem Volbeata, wziąłem łyk kawy z papierowego kubka, odpaliłem fajkę i… natychmiast wyłączyłem Volbeata, wylałem kawę i zgasiłem fajkę. A następnie włączyłem tryb Sport, wcisnąłem gaz i poczułem taki przypływ endorfin, że po 10 minutach musiałem podjechać do apteki po maść na zajady.
Pal licho moc (450 koni), osiągi (3,7 do setki i maksymalne 308 km/h) i fenomenalne, lekko surowe brzmienie sportowego układu wydechowego. Najbardziej niesamowite jest to, jaką jedność czuje tutaj kierowca z maszyną. Wchodzicie w zakręt z prędkością daleką od rozsądnej i autentycznie czujecie, jak koła za pośrednictwem zawieszenia, kierownicy, rąk i karku przesyłają wam do głowy czytelną wiadomość: „Spokojnie, mamy jeszcze zapas, możesz cisnąć”. W innej sytuacji w ciągu 0,00001 sekundy dociera do was inna informacja: „Załóż lekką kontrę”. Albo „Odpuść gaz i przyhamuj”.
Ani razu nie zapaliłem w tym aucie fajki, ani razu nie wypiłem kawy, ani razu nie włączyłem muzyki. Bo okazało się nie tyle wyśmienitym samochodem, co rewelacyjnym kompanem. Nowe 911 ze mną rozmawiało. Uczyło mnie i bawiło się ze mną. Dawało mi poszaleć, ale pozostawało łatwe do okiełznania nawet wtedy, gdy całkowicie spuściło się je ze smyczy. A kiedy trzeba, komfortowo i względnie cicho, jak na sportowy wóz, podwoziło mnie pod dom.
W tym miejscu dotarło do mnie, że wolałem jeździć tym autem niż popijać schłodzone pinot grigio w ogrodowej altance. Przez pięć dni wziąłem kieliszek do ręki tylko raz – w urodziny żony. Niestety, jak już go wziąłem, to nie puściłem tak długo, że następnego dnia to żona musiała wsiąść za kierownicę 911. Pojechała do apteki po suplement diety, który miał mnie postawić na nogi. I wiecie co? Zadziałał. Ale nie tak jak powinien. Do bólu głowy doszła jeszcze biegunka. Miłego weekendu!