Wielkie, poukładane, przyjazne, uśmiechnięte, silne, pachnące, czyste, rozwinięte, od dziesięcioleci siedzące na najwyższym szczeblu drabiny cywilizacyjnej. Przesiąknięte na wskroś ideałami wolności, potężne i bogate. W wyobrażeniu większości z nas takie są Stany Zjednoczone. Jawią się jako najlepsze miejsce do życia. I za czasów serialu „Dynastia” może faktycznie tak było. Ale dzisiaj USA bardziej przypominają jego bohaterów – są bardzo, bardzo stare, wypchane silikonem i napompowane botoksem. Sztuczne. Udają coś, czym już nie są.
Gdy dwa tygodnie temu z grupą znajomych znaleźliśmy się na lotnisku O’Hare w Chicago, przez moment pomyślałem, że pilot pomylił trasę i wylądował na dworcu PKS w Mławie. I przy okazji przenieśliśmy się w czasie do 1990 r. Pomijam fakt, że wszystko wygląda brudno i staro. Gorzej, że nasz samolot stał bezczynnie 1,5 godz. na płycie lotniska, bo Amerykanie zwyczajnie zapomnieli, że tam gdzie miał zaparkować, stoi inna maszyna (i to zepsuta, więc można było przewidzieć, że nieprędko wzbije się w powietrze). Gdy kontrolerzy w końcu się ocknęli, byliśmy już spóźnieni na lot przesiadkowy. Chcieliśmy przebukować bilety na rano, jednak stanowiska American Airlines znajdowały się w innym terminalu, oddalonym o jeden przystanek jazdy specjalną lotniskową kolejką. Ale ta akurat była nieczynna, więc zapakowano nas do autobusu, w którym śmierdziało spalinami, jakby rura wydechowa była bezpośrednio połączona z systemem wentylacji. Przypominam w tym miejscu nieśmiało, że działo się to w kraju, który wytykał Volkswagenowi, że coś tam dłubie przy swoich dieslach.
Po mniej więcej 20 minutach, które upłynęły nam na duszeniu się, dotarliśmy do terminalu nr 5. Było tam ok. 200 punktów odprawy dla pasażerów American Airlines. Wszystkie zamknięte. Jakaś miła, na oko 120-letnia pani wytłumaczyła nam, że pracownicy mają strajk. Jak na Amerykę przystało – włoski. Dała nam numer na infolinię przewoźnika. Zadzwoniliśmy tylko po to, żeby dowiedzieć się, że niczego się nie dowiemy, a ostatnie „bye bye” po drugiej stronie słuchawki brzmiało bardziej jak „F..k you”.