Ponieważ dość często zdarza mi się wybrać gdzieś poza Polskę, to z dużą łatwością przychodzi mi porównywanie życia tu i tam. I na koniec roku mam dla was całkiem dobrą informację – nie mamy tak beznadziejnie, jak niektórzy twierdzą.
/>
/>
Zacznijmy od autostrad. Niemcom zazdrościmy, że mają ich tak dużo, a do tego nie obowiązują na nich ograniczenia prędkości. Sęk w tym, że w znacznej części są one zakorkowane tak bardzo, że nasi zachodni sąsiedzi zastanawiają się, czy nie dopuścić na nich ruchu rowerów, a nawet zwykłych spacerowiczów. We Włoszech przeciętna autostrada ma 1,5 metra szerokości i więcej dziur na metrze kwadratowym niż cedzak do makaronu. Z kolei w Grecji to najczęściej po prostu droga wiodąca przez pole, zaś w Szwajcarii i Stanach Zjednoczonych za jazdę 121 km/h można stracić dom, rodzinę i spędzić w areszcie ćwierć wieku. A teraz spójrzcie na nasze autostrady: może nie ma ich dużo i są drogie, ale za to szerokie, dobrze wyprofilowane, porządnie oznakowane, mają wystrzyżone pasy zieleni, umyte ekrany dźwiękochłonne i można jeździć po nich 140 km/h. A przekroczenie tej prędkości kosztuje dosłownie grosze w porównaniu z krajami zachodnimi.
Hotele. Trochę ich w życiu widziałem i zapewniam was, że te polskie należą do światowej czołówki, jeśli chodzi o wygląd, infrastrukturę i jakość obsługi. W dodatku są bardzo tanie. Jeżeli chcecie przenocować w centrum Rzymu za ok. 100 euro, dostaniecie pokój wielkości mysiej nory z oknem wychodzącym na śmietnik. Podobnie będzie w Paryżu. Tymczasem w pierwszym lepszym warszawskim hotelu za podobne pieniądze potraktowani zostaniecie niemal po królewsku. Dostaniecie przestronny, czysty i nowocześnie urządzony pokój, smaczne śniadanie, możliwość korzystania z basenu i łazienkę z bieżącą wodą. Za granicą to nie są oczywiste rzeczy. Tak naprawdę, tam się to rzadko zdarza.
O ile jeszcze 10–15 lat temu zachwycałem się infrastrukturą w bardziej cywilizowanej części świata, tamtejszymi sklepami, czystością na ulicach, budownictwem etc., to zaświadczam wam – obecnie pod wieloma względami nie tylko od niej nie odstajemy, ale nawet jesteśmy krok przed nią. A w przypadku salonów samochodowych nawet wyprzedzamy ją o lata świetlne.
Będąc ostatnio w Omanie, wpadłem na sekundę to tamtejszego salonu Lexusa. Oman to takie bardzo bogate państwo na Półwyspie Arabskim, zarabiające na wydobyciu i tranzycie ropy naftowej. Z kolei Lexus to taka marka samochodów dla ludzi, którzy mają dużo pieniędzy i lubią luksusowe rzeczy. Innymi słowy: Oman i Lexus są dla siebie stworzeni. Dowód: ten drugi ma 40 proc. udziałów w tamtejszym segmencie premium. I nie mam bladego pojęcia, jak udało się to Japończykom osiągnąć, skoro ich najlepszy salon dealerski, który odwiedziłem w Muskacie, wystrojem i przytulnością przypominał beduiński namiot. Nie żartuję. Polskie salony Lexusa wykonane są ze szkła, naturalnej skóry i aluminium, podczas gdy te omańskie zrobiono z dykty i umieszono w nich meble importowane z Polski. Te same, które my dawno temu wynieśliśmy na śmietnik. Wygląda to trochę tak, jakby salon Cartiera urządzony był w guście sklepu Społem sprzed 30 lat. Nie przesadzam ani trochę.
Mimo to Omańczycy kochają lexusy i kupują je chętniej niż my skody. Powód jest prosty – żaden innych samochód nie jest jednocześnie tak luksusowy, i tak trwały. Widziałem prawie 30-letnie egzemplarze, na których upływ czasu, wszechobecny piach, kamieniste boczne drogi, nieoznakowane progi zwalniające i 50-stopniowe upały nie pozostawiły żadnego śladu. I jestem pewien, że najnowszy LS 500h, którym w ubiegły weekend jeździłem po tym permanentnie zakurzonym, zakamienionym i zapiaszczonym kraju, za 30 lat też nie będzie miał żadnej skazy.
Niemieccy producenci luksusowych limuzyn skupiają się przede wszystkim na upychaniu w nich takiej ilości technologii, żebyście poczuli się jak w centrum sterowania Wielkim Zderzaczem Hadronów. Owszem, są tu skóra, drewno i aluminium, ale wszystko wygląda po niemiecku – solidnie i bez szczypty finezji czy odrobiny polotu. Niedawno siedziałem w Audi A8 i na pierwszy rzut oka jego wnętrze nie różniło się zbytnio od tego w pospolitym A4. To samo tyczy się BMW serii 7, które tak naprawdę jest wydłużoną „piątką” z kilkoma tabletami.
Tymczasem gdy otworzą się przed wami drzwi nowego LS-a, będziecie podnosili szczęki z podłogi. Każdy skrawek materiału, każdy kształt, każde przeszycie, połączenie kolorystyczne i każdy przycisk w tym aucie został zaprojektowany nie przez inżynierów, ale przez artystów. Grupę ludzi, którzy usiedli wspólnie przy desce kreślarskiej i wymyślili sobie, że zostaną Michałami Aniołami motoryzacji. A następnie wdrożyli ten plan w życie.
Pod względem jakości wykonania i materiałów wykończeniowych flagowy model Lexusa zawsze reprezentował wyższy poziom niż niemiecka trójca, ale tym razem wjechał na poziom Bentleya. Za 81 tys. zł ekstra możecie mieć nawet boczki drzwi wykonane ręcznie z kryształów Kiriko i specjalnego materiału układanego (również ręcznie) w origami. Do tego skóra z krów na specjalnej diecie (wytrzymalsza i bardziej miękka) i prawdziwe drewno wykańczane tradycyjnymi japońskimi metodami.
Wszystkie cztery fotele są elektrycznie sterowane i mają funkcję masażu shiatsu – i nie jest to, jak często bywa w takim przypadku, odpowiednik smyrania po plecach kaczym puchem, tylko porządnie ugniatanie. Prawy tylny fotel można rozłożyć w coś na wzór półleżanki, łącznie z podnóżkiem. Są 24 głośniki, system Mark & Levinson, elektryczne rolety w oknach, systemy pozwalające na półautonomiczną jazdę, odtwarzacz Blu-ray i taki poziom wyciszenia, że przy 140 km/h słychać myśli współpasażerów. Nie znam drugiego samochodu, który tak doskonale izoluje od tego, co dzieje się na zewnątrz. Tak relaksującego i kojącego.
Za jego kierownicą jest równie przyjemnie co na tylnej kanapie. Układ kierowniczy, zawieszenie, hybrydowa jednostka i napęd na cztery koła współpracują ze sobą tak dobrze, że czułem się jakbym prowadził auto o rozmiar mniejsze. Poruszacie się ultrakomfortowo, ale jednocześnie czujecie, co dzieje się z przednimi kołami i macie poczucie pełnej kontroli nad autem. Gdzie indziej na pewno przeczytacie, że „LS 500h brakuje trochę mocy”, ale to tak, jakbyście narzekali, że waszemu bernardynowi brakuje nieco lekkości. LS to nie auto do wyścigów, ale 5,5 sekundy do setki to wynik więcej niż wystarczający. Szczególnie że na odcinku 200 km, przy jeździe ze stałą prędkością 135 km/h, spalił średnio... 6,8 l benzyny. Oczywiście w polskich warunkach, gdzie przyspieszanie i hamowanie na autostradach są równie częstym i naturalnym zjawiskiem co oddychanie, cyfry te zamienią się pewnie miejscami, ale wynik i tak zasługiwał będzie na uznanie.
Reasumując, LS 500h jest zachwycający. Nieprzeciętny. Japończycy pokazali, że funkcjonowanie w skostniałej, zdominowanej przez Niemców i oklepanej klasie premium ich nie interesuje. Udowodnili, że do samochodu można podejść inaczej niż tylko przez pryzmat procesorów, ekranów i kabli. Zadbali jak nikt o nasze zmysły dotyku, wzroku i zapachu. I to mi się właśnie w LS-ie podoba najbardziej.
Parę rzeczy do ponarzekania też by się znalazło, ale dziś celowo o nich nie napiszę. Mam bowiem postanowienie na Nowy Rok: mniej narzekać. Choć podejrzewam, że będzie z nim, jak z rzucaniem palenia, i już za tydzień do niego wrócę.