Za niecałą godzinę muszę oddać ten materiał redaktorom Magazynu, a nadal nie mam bladego pojęcia, od czego go zacząć, nie wspominając o środku i puencie. I nie chodzi wcale o to, że za późno wziąłem się do roboty. Przeciwnie – pracuję nad tym felietonem już od poniedziałku i szalenie się przy tym męczę.
Próbowałem wymyślić kilka seksistowskich porównań, zaniedbałem codzienne obowiązki, nieświadomie ominąłem kilka posiłków, a żona od paru dni podejrzewa mnie o romans, bo „jestem jakiś nieobecny”. Przez kilka nocy z rzędu budziłem się w okolicach trzeciej nad ranem i przez dwie godziny zastanawiałem się, w jaki sposób powinienem opisać samochód, którym jeździłem w ubiegłym tygodniu, abyście z czystym sumieniem mogli wylać na mnie cotygodniową porcję słownych pomyj w internetowych komentarzach. To jednak też nic nie dało. Zawiódł mnie nawet najskuteczniejszy dotychczas środek, po który zwykłem sięgać w chwilach umysłowej niemocy – wino. W przypadku większości opisywanych samochodów nie potrzebuję go wcale, niektóre egzemplarze wymagają kieliszka, inne całej butelki. W przypadku skody kodiaq nie pomogły nawet dwie. Ale przynajmniej dobrze mi się spało. Aż do trzeciej nad ranem.
Chodzi o to, że kodiaq jest najzwyklejszym samochodem, jakim kiedykolwiek jeździłem. Jest jak chłopak w szarym sweterku, który w podstawówce siedział w ostatniej ławce, nigdy się nie odzywał i zawsze trzymał z boku. W efekcie dzisiaj nie potraficie powiedzieć o nim niczego poza tym, że był zwykłym chłopakiem. Jestem pewien, że nie pamiętacie nawet jego imienia.