Na stanowiskach kierowniczych w całej administracji rządowej są najczęściej politycy z różnych ugrupowań Koalicji 15 października. Niestety, poszczególne ugrupowania mają różne poglądy na te same sprawy. W efekcie w jednym ministerstwie czy urzędzie rządzi kilka osób w ramach podległych im bezpośrednio departamentów, biur i wydziałów. Dochodzi do tego, że jedni wydają urzędnikom polecenia, a inni je anulują.

Zdaniem ekspertów urzędnicy nie powinni być uwikłani w te partyjne przepychanki. Nie byłoby tego problemu, gdyby wszystkie osoby zarządzające urzędami, łącznie z dyrektorami, w tym generalnymi, zachowywały pełną apolityczność i ciągłość pracy niezależnie od zmieniających się rządów i układów politycznych.

Przepisy sprzyjają bałaganowi

Zgodnie z art. 1 ustawy o służbie cywilnej (t.j. Dz.U. z 2024 r. poz. 409 ze zm.) w celu zapewnienia zawodowego, rzetelnego, bezstronnego i politycznie neutralnego wykonywania zadań państwa ustanawia się służbę cywilną oraz określa zasady dostępu do tej służby, zasady jej organizacji, funkcjonowania i rozwoju. Tyle na ten temat stanowią przepisy. W praktyce za każdym razem, gdy dochodzi do zmiany władzy w kraju, wymieniani są dyrektorzy generalni i znaczna część innych osób na wyższych stanowiskach w urzędach.

Od 23 stycznia 2016 r. dyrektorzy i ich zastępcy w służbie cywilnej nie są zatrudniani w wyniku otwartego i konkurencyjnego naboru, tylko poprzez zwykłe powołanie osób wybranych np. z grona znajomych ministra lub wiceministra. Co do zasady w ministerstwach jest jeden minister i kilku zastępców (w randze sekretarza lub podsekretarza). Najczęściej są to przedstawiciele poszczególnych partii tworzących wspólnie rząd. Należą do nich Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga i Nowa Lewica. Dodatkowo w KO znajdują się też inne, mniejsze partie.

W składzie rządu wraz z premierem i ministrami można się doliczyć ponad 130 osób. Wskutek planowanej rekonstrukcji ma być ich mniej – niektóre ministerstwa zostaną zlikwidowane lub połączone ze sobą. Z pewnością z tego powodu odetchną urzędnicy, którzy muszą wykonywać polecenia różnych ministrów o nie zawsze zbieżnych poglądach na określone sprawy.

Niestety, trudno jest pracować, jeśli jeden minister wydaje nam polecenie, aby zorganizować konferencję, a drugi mówi, aby jej nie organizować – mówi członek korpusu służby cywilnej jednego z ministerstw. – Dochodzi do takich absurdów, że konferencje organizują sekretarki, a nie odpowiedzialny za to wydział. Takie sytuacje są bardzo wyczerpujące, bo urzędnicy nie wiedzą, jak mają się zachować. Dodatkowo obawiają się konsekwencji, jeśli coś wykonają lub też nie. Coraz częściej słyszymy na korytarzach stwierdzenia: niech już wróci ten PiS, bo przynajmniej mogliśmy spokojnie pracować – dodaje.

Zbyt wielu szefów

Podobne spostrzeżenia mają związkowcy, którzy zajmują się współpracą z administracją państwową, w tym rządową.

– Nie ma się co dziwić, że urzędnicy są zdezorientowani, skoro w jednym resorcie potrafi być siedmiu wiceministrów, w tym jeden, który jest posłem – mówi Wojciech Pleciński, członek korpusu służby cywilnej i przewodniczący sekcji problemowej ds. administracji rządowej działającej w Krajowej Sekcji NSZZ „Solidarność”. – Każdy chce mieć co najmniej po dwa departamenty, a jest ich np. tylko 12. Takie działania i animozje między kierownictwem mocno utrudniają funkcjonowania państwa. Kiedyś mówiliśmy, że mamy resortowy rząd, a teraz w samych ministerstwach poszczególne grupki polityków okopują się na swoich stanowiskach, tworząc departamenty – tłumaczy.

Wojciech Pleciński przypomina, że już za poprzedniej władzy było dużo ministrów i wiceministrów, bo łącznie 113, a obecnie jest ich aż 135. Jeśli doliczymy do tego pełnomocników w randze wiceministrów, to doliczymy się 150 osób.

– Każda z nich chce mieć część zadań i urzędników, którymi będzie zarządzać, i to niekoniecznie zgodnie z polityką głównego ministra. Wtedy dochodzi do spowolnienia prac na poszczególnych szczeblach – podkreśla związkowiec.

Zdublowane zadania

Podobne zdanie ma Michał Kołodziejczak, wiceminister resortu rolnictwa, który w radiu RMF FM stwierdził, że urząd nie działa dobrze, a problemem jest przerost zatrudnienia, dublowanie pracy i zła jej organizacja. Profesor Stefan Płażek z Uniwersytetu Jagiellońskiego komentuje, że w tym stwierdzeniu może być dużo prawdy, bo wiele instytucji wciąż boryka się z przerostem zatrudnienia, a zadania rzeczywiście mogą się dublować.

– Aby to wyeliminować, konieczny jest audyt wewnętrzny poszczególnych urzędów. Jednak nie ma woli politycznej, aby zrobić z tym porządek i dokonać rzetelnego wartościowania stanowisk – mówi profesor.

Urzędnicze związki za całą sytuację winią swoich przełożonych i rozbudowaną koalicję rządzącą.

– Za czasów PiS lepiej prowadziło się rozmowy. Obecnie, z uwagi na liczbę wiceministrów z poszczególnych ugrupowań politycznych, współpraca jest, delikatnie mówiąc, utrudniona – mówi Witold Kleczkowski, szef Krajowej Sekcji Pracowników Cywilnych MON NSZZ „Solidarność”.

Podkreśla też, że z pewnością różnice poglądów poszczególnych osób pełniących funkcje w państwie nie powinny odbijać się na urzędnikach.

Daniel Pokuta, szef Krajowej Sekcji Pracowników Administracji Rządowej i Samorządowej Solidarności, przyznaje, że urzędnicy bywają zdezorientowani, czyje polecenia mają wykonywać. Zaznacza, że tego typu sprawy są omawiane na specjalnych zespołach problemowych.

Podkładka i notatka

Urzędnicy i związkowcy wskazują też na jeszcze jeden skutek takiej sytuacji dla urzędów.

– Członkowie korpusu służby cywilnej obawiają się, że po kolejnej zmianie władzy pojawią się jakieś komisje śledcze, które będą chciały wyciągać informacje od zwykłych urzędników, jak to się dzieje obecnie – mówi Wojciech Pleciński. – Dlatego pracownicy budżetówki w odniesieniu do wszystkich spraw sporządzają dodatkowe notatki, a także inne dokumenty, w których piszą, że podjęte działanie nie jest ich inicjatywą. Część stara się też opóźniać wykonanie określonych zadań powierzonych im przez członków ekipy rządowej – opisuje.

Podkreśla, że urzędnik szefowi nie może zbyt wiele narzucić, ale może skutecznie kontestować decyzje polityczne – i to się dzieje. Urzędnicy nawet prowadzą korespondencję, w której wskazują, że taka decyzja wcale nie musi być właściwa. Wszystko z obawy przed konsekwencjami.

Te przykłady pokazują, że trudno się pracuje urzędnikom z przełożonymi z różnych opcji politycznych. Chociaż bywają wyjątki.

– U nas jest ok. 1 tys. pracowników, więc pojawiają się konflikty, które staram się gasić – mówi Robert Barabasz, przewodniczący NSZZ „Solidarność” w Łódzkim Urzędzie Wojewódzkim. – Na szczęście wojewoda podejmuje ostateczną decyzję również w kwestiach kadrowych, chociaż formalnie jest od tego dyrektor generalny. Oczywiście są u nas wicewojewodowie z Lewicy i PSL, ale oni raczej nie mają zbyt dużo przypisanych zadań. Ich rola ma bardziej charakter reprezentacyjny. Przy takim zarządzaniu urzędem zatrudnione tam osoby nie muszą się zastanawiać, decyzję którego wicewojewody mają respektować – wyjaśnia. ©℗

opinia

Konsekwencje takich warunków pracy urzędników mogą być długofalowe

ikona lupy />
Prof. dr hab. Jolanta Itrich-Drabarek, wiceprzewodnicząca Rady Służby Publicznej / Materiały prasowe

Jeśli w urzędach występuje taka rywalizacja i tzw. granie na siebie, to dla członków korpusu służby cywilnej może to być demotywujące. W każdym urzędzie powinny być jasne zasady współpracy między urzędnikami a gabinetem politycznym. Jeśli wiceministrowie między sobą konkurują i wchodzą sobie w kompetencje, to taka sytuacja jest bardzo niekorzystna dla państwa. Nie może być miejsca na tworzenie wewnątrz urzędu okopów przy swoich stanowiskach. Rola dyrektora generalnego i pozostałych szefów musi być wzmocniona oraz nie tylko teoretycznie, ale też praktycznie apolityczna. Politycy muszą również liczyć się ze stanowiskiem urzędników, bo inaczej trudno będzie sprawnie zarządzać państwem. ©℗