Budowa społeczeństwa obywatelskiego to proces ciągły. Nikt rozsądny nie może zakwestionować jego wagi i znaczenia dla rozwoju demokracji

Na przełomie lat w niektórych dużych miastach zwykle rozpoczyna się emocjonujący proces, który można określić mianem realizacji snu o potędze. Są bowiem przygotowywane wnioski o powiększenie granic jednostki.

Artykuł 4 ust. 1 ustawy o samorządzie gminnym (u.s.g.) daje Radzie Ministrów prawo decydowania w sprawach związanych z tworzeniem, łączeniem, podziałem i znoszeniem gmin. Natomiast rozporządzenie Rady Ministrów z 9 sierpnia 2001 r. reguluje tryb postępowania przy składaniu tych wniosków. Rozporządzenia Rady Ministrów zwykle są korzystne dla wnioskodawców, czyli dużych miast. Przepisy nie pozwalają na wniesienie skutecznego sprzeciwu lub zaskarżenie decyzji rządu. Samorządy, które mają być niejako dawcami przestrzeni życiowej, mogą się sprzeciwić proponowanym zmianom, podejmując stosowne uchwały. Mieszkańcy, uczestnicząc w konsultacjach, mogą też stanowczo się opowiedzieć przeciwko włączeniu ich wspólnoty do dużej aglomeracji. Wszelkie protesty i sprzeciwy nie mają jednak większego znaczenia.

„Ustalenia granic gmin i ich zmiana dokonywane są w sposób uwzględniający infrastrukturę społeczną i techniczną oraz układ urbanistyczny i charakter zabudowy. Przepis art. 4 ust. 3 i 4 u.s.g. ma charakter instrukcyjny; ustala kryteria, którymi Rada Ministrów jest obowiązana się kierować przy ustalaniu i zmianie granic miast. Kryteria te nie mają charakteru bezwzględnie obowiązującego. Są raczej postulatem kierowanym przez ustawodawcę do Rady Ministrów – postulatem w tym rozumieniu, że Rada Ministrów ma obowiązek uwzględnienia tych kryteriów, jeżeli tylko będą ku temu obiektywne warunki. Ocena, czy takie warunki zachodzą, czy też nie, pozostaje w gestii Rady Ministrów”. Tyle z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Opolu w sprawie efektywności protestów mniejszych samorządów (sygn. akt II SA/Op 486/16). Jak to kiedyś mówiono – piszcie na Berdyczów.

Analizując wyroki sądów administracyjnych, można dojść do wniosku, że potwierdza się teza, że duży może więcej. Gminy okalające duże miasta stają się niejako łupem większych ośrodków miejskich. Jak to stwierdził jeden z prezydentów, uzasadniając wniosek o włączenie atrakcyjnych inwestycyjnie obszarów, „nam się te obszary zwyczajnie należą”. W praktyce składane wnioski nie uwzględniają wpływu, jaki zabranie części gminy wywiera na możliwość zwiększenia jej atrakcyjności inwestycyjnej. Więzi społeczne mają swoją specyfikę. Likwidowane sołectwa stanowią przecież minimalny odsetek mieszkańców w dużych osiedlach miejskich. Działające od lat rady sołeckie zostają rozwiązane. Rosną też podatki.

Pojawia się tutaj pewna analogia historyczna. Urząd sołtysa funkcjonuje w Polsce od XII w., czyli od czasów pierwszych lokacji na prawie niemieckim. W statucie warckim z 1423 r. o nieużytecznym sołtysie król Władysław Jagiełło występuje przeciwko zbyt bogatym chłopom i sołtysom. Statut pozwala likwidować sołectwa, a pozyskane grunty włączać do dużych gospodarstw folwarcznych. Czyżby to jakieś analogie do współczesnego trendu wspierania dużych i bogatych kosztem samorządowej drobnicy?

To trochę tak, jakby podatki płacone przez przedsiębiorcę mogły być lepiej wydatkowane przez duże miasto niż przez małą gminę. W tym roku kilka samorządów staje w obliczu pytania, czy są samodzielne tymczasowo, czy też mają prawo do planowania rozwoju swojej społeczności na lata bez względu na to, w jakiej kondycji finansowej i organizacyjnej będą ich sąsiedzi.

Cytowane przepisy po wielokroć były zaskarżane do Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał odmawiał stwierdzenia ich sprzeczności z konstytucją. Może nadszedł czas na wyciagnięcie zamrożonych propozycji tkwiących w sejmowych chłodniach i określanych czasem mianem zapasów nienaruszalnych? W tej kadencji mamy w parlamencie wielu samorządowców. Może pochylą się nad problemem? ©℗