- Pewne ograniczenia powinny być, ale nie można zupełnie odcinać szkół od rodziców. Kiedyś ojcom nie wolno było wchodzić do szpitali położniczych. To się zmieniło i co? Czy wynikły z tego szkody? Tak samo powinno być ze szkołami, nie cofajmy się do XIX w. - mówi Robert Kamionowski, ekspert ds. prawa oświatowego, radca prawny, partner w kancelarii Peter Nielsen & Partners Law Office.
Wskutek m.in. artykułu zamieszczonego w nr 197/2024 DGP na temat zastosowania w szkołach lex Kamilek w Ministerstwie Sprawiedliwości podjęto prace nad przygotowaniem projektu nowelizacji tych przepisów. Ma on przewidywać, że od rodziców nie będzie wymagane zaświadczenie o niekaralności, jeśli będą oni np. szli z uczniami na basen czy jechali na wycieczkę. Czy nie ma pan wrażenia, że przy tworzeniu przepisów popadamy ze skrajności w skrajność?

Moim zdaniem skrajność stanowiły właśnie niektóre zapisy ustawy, tworzone pod presją i pospiesznie. W prawie jest tak – a właściwie powinno być – że nowy przepis tworzy się z namysłem, po analizie, konsultacjach, w gronie fachowców. Widać, że w przypadku lex Kamilek takiego namysłu zabrakło. A czy zmiana będzie drugą skrajnością? Wydaje się, że nie, bo byłby to powrót do tego, co było, co dobrze znamy i co działało raczej bez problemów od zawsze. Trudno więc mówić o skrajnym odchyleniu wahadła w przeciwną stronę. Zapewne byłoby źle, gdyby poluzowano zasady ponad stan poprzedni. Wtedy być może moglibyśmy mówić o zbytniej skrajności.

W efekcie rodzice uczniów znów bez przeszkód będą mogli suszyć włosy dzieciom, które przyszły na zajęcia pływackie. Takie uchylanie furtki chyba też nie jest sensownym rozwiązaniem.

Nie określiłbym tego jako „uchylania furtki”. Jak powiedziałem, to byłby powrót do stanu normalnego. Nie mamy chyba powszechnego i dominującego w społeczeństwie przekonania, że pomoc dzieciom przy suszeniu włosów jest zbrodnią? Taki udział rodziców w wyjściach uczniów to sprawy incydentalne. Trzeba zawsze wyważyć interes społeczny, plusy i minusy każdego rozwiązania. Chyba nie znamy przypadków, by dzieci doznawały krzywdy od obcych rodziców na basenach czy wycieczkach szkolnych. Często nawet sama obecność rodziców poprawia relacje na takich wyjazdach. Prawdziwym problemem jest przemoc domowa, a przecież nie mamy przymusu uzyskiwania zaświadczenia z rejestru karnego dla każdego rodzica, czyż nie?

Jednakże czy o takich sprawach powinien decydować ustawodawca, a nie dyrektor placówki oświatowej?

To znowu kwestia równowagi. Interwencja ustawodawcy powinna być ograniczona, w przepisach mają być jakieś generalne wytyczne, natomiast wypełnienie ich treścią to kwestia indywidualnych przypadków, właśnie zdrowego rozsądku. Tu widzę decydującą rolę dyrektora placówki i np. rady rodziców, która powinna występować jako czynnik społeczny. Jaroslaw Hašek współtworzył Partię Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa – to świetne motto dla tego rodzaju spraw. Rozsądne działania w granicach rozsądnego prawa. Niech np. ustawowo nakłada się obowiązek stworzenia określonych standardów, ale ich treść powinna wynikać z indywidualnych potrzeb.

Wychowawczyni mojego dziecka zachęcała rodziców do udziału w wycieczce szkolnej do muzeum, nawet jeśli nie mają zaświadczenia o niekaralności. Warunek był taki, że rodzic formalnie nie jest opiekunem dzieci, tylko towarzyszem dla własnego dziecka. Czy to nie brzmi trochę absurdalnie?

Oczywiście, absurd do potęgi. Znowu komuś zabrakło zdrowego rozsądku, w tym wypadku chyba ustawodawcy… Jeśli się tworzy przepisy, to ocena ich skutków powinna się opierać także na analizie przyczyn. Czy zaświadczenie z KRK jest niezbędne do udziału rodzica w wycieczce? Oczywiście, że nie. Ale czy niekaralność nauczyciela jest konieczna? Oczywiście, że tak. I tu mamy znowu kwestię równowagi, wyważenia interesów społecznych, indywidualnych, a najważniejszy w tym wszystkim ma być interes dziecka. Czy więcej krzywdy wyrządza się dzieciom, gdy pójdą na wycieczkę z rodzicami bez zaświadczeń, czy gdy nie pójdą w ogóle? Niech każdy sobie sam na to pytanie odpowie.

W jednym z dużych miast był przypadek, że nauczycielka odwołała wyjście do teatru, bo aktorzy nie mieli zaświadczeń o niekaralności. Absurd goni absurd…

A czy mogę nie komentować? Bo odpowiedź będzie taka sama. Polecam zawsze zapoznać się z treścią ustawy. Mimo wszystko daje się z niej wyczytać, kiedy i w jakich sytuacjach co ma być. Znowu warto się odwołać do zdrowego rozsądku.

Zagrożenia dla dzieci mogą płynąć z każdej strony, również przecież ze strony rodziców.

Niestety, przede wszystkim, i to najczęściej w domu. Do tego można dorzucić środowisko rówieśnicze. Dobrze, że w ustawie dużo, może najwięcej miejsca poświęcono sprawom – tak to nazwijmy – rodzinnym. Sama szkoła wydaje mi się, wbrew pozorom, raczej bezpieczna. Oczywiście mieliśmy przykłady przemocy czy nawet zbrodni, ale raczej ze strony rówieśników. Do tego nieodpowiednie zachowania nauczycieli i innego personelu, które powinny podlegać surowej ocenie i dobrym regulacjom prawnym.

Od czasu pojawienia się COVID-19 wprowadzono w szkołach ograniczenia dla rodziców, jeśli chodzi o wstęp. Po pandemii w wielu placówkach rodzic nie może już swobodnie przejść do sekretariatu ani odprowadzić dziecka do szatni. Czy popiera pan takie ograniczenia?

Nie. Jeśli powszechnie się mówi, że szkoła sama nie wychowuje, a jedynie współdziała czy współpracuje z rodzicami, to odcinanie ich od szkoły może przynosić tylko ujemne rezultaty. Pewne ograniczenia, a raczej regulacje, powinny być, ale nie tak, że separuje się zupełnie szkołę od rodziców. Młodszym czytelnikom może warto jako przykład podać, że kiedyś ojcom pod żadnym pozorem nie było wolno wchodzić do szpitala położniczego. To się zmieniło i co? Wynikły z tego jakieś szkody? Tak samo powinno być ze szkołą, nie cofajmy się do XIX w.

Jeszcze kilka lat temu rodzice mogli przy okazji odprowadzenia dziecka podziwiać jego prace na tablicach szkolnych, a dziś są traktowani jak intruzi...

Nie jestem za włóczeniem się rodziców po szkole, ale wejście po to, żeby załatwić pewne sprawy, odebrać dziecko ze świetlicy, zobaczyć tę wystawę, to powinna być normalność. W Polsce nie ma aktów przemocy czy terroryzmu w szkołach, ale może dla pewnej części dyrektorów i nauczycieli ich spokój i niewidywanie rodziców w szkole mają dużą wartość?

Wchodząc do szkoły, bardzo często musimy się wpisać do zeszytu i napisać, do kogo się udajemy, a przy wyjściu wpisujemy godzinę, o której wychodzimy. Przecież tam można wpisać wszystko, np. „Jan Kowalski”, bo nikt nie może nas wylegitymować. Po co ta biurokracja?

Można wpisać wszystko, ale chyba woźni czy woźne znają rodziców choć trochę? Tę biurokrację postrzegam w sumie jako swego rodzaju dyscyplinowanie wchodzących do szkoły, przypomnienie im, że są poniekąd gośćmi. A dla szkoły to taki bezpiecznik – w razie czego jest ślad na piśmie, nawet jeśli nie zawsze prawdziwy. Ale przyznam, że nie widzę takiej potrzeby. Od zawsze denerwowało mnie to w niektórych biurach czy urzędach. Dawniej spisywano mój dowód, potem tylko wpisywałem imię i nazwisko. Ale po co? Nigdy nikt tego nie wyjaśnił.

Wydawało mi się, że lex Kamilek ma chronić dzieci przed wszystkimi, tymczasem mam wrażenie, że ustawa jest wymierzona głównie w rodziców i osoby współpracujące z placówkami. Natomiast ochrona nie ma zastosowania w przypadku nauczycieli, którzy np. używają wobec ucznia przemocy psychicznej, mówiąc, że nie zasługuje on nawet na ocenę dostateczną z takim tempem biegania na WF-ie i powinien mieć orzeczenie o niepełnosprawności. Niestety, takie przypadki też zdarzają się w szkołach i tu jakoś łagodnie stosuje się nowe przepisy…

Bo w sumie one o tym nie mówią! W ustawie jest mowa o przemocy fizycznej i seksualnej, tych rejestrach oraz wprowadzeniu standardów ochrony małoletnich. A co mają określać standardy? Otóż m.in. zasady zapewniające bezpieczne relacje między małoletnim a personelem. I wcale nie chodzi o tego rodzaju relacje, o jakich pan mówi, tylko właśnie o bezpieczeństwo fizyczne i seksualne. Nie dotykać dzieci, nie przebywać z nimi sam na sam itd., a kwestie relacji psychicznych zupełnie nas nie interesują.

A czy zaświadczenia o niekaralności powinny być wymagane od osób współpracujących ze szkołami? Może to szef placówki powinien sprawdzać ich niekaralność?

Obecnie pracodawca uzyskuje informacje z Rejestru Sprawców Przestępstw na Tle Seksualnym. Dotyczy to zatrudnianych pracowników i osób dopuszczanych do działalności wychowawczej. Sami zainteresowani natomiast przedstawiają zaświadczenia o niekaralności. Zmiana tego to może być decyzja strategiczna. Ale skoro zainteresowani mają sami przynosić zaświadczenia, to nic by się nie stało, gdyby organizator czy pracodawca mógł to sprawdzić albo miał do takich informacji pewien ograniczony dostęp, jak do wspomnianego rejestru. Na pewno byłoby to znacznym ułatwieniem dla zainteresowanych osób. A czy takie wymogi powinny być powszechne? Oczywiście, że nie. Tylko dla osób stale wykonujących określone w ustawie funkcje. Po co sprawdzać tych nieszczęsnych rodziców?

Co według pana powinno się zmienić w lex Kamilek?

Dwie kwestie. Ograniczenie wymogów odnośnie do zaświadczeń o niekaralności, jak wcześniej mówiliśmy, i jakieś ramy regulujące relacje nie tylko fizyczne, lecz także psychiczne, żeby zapobiegać częstym przypadkom nadużywania pozycji dominującej, a nawet władczej, przez opiekunów, wychowawców. ©℗

Rozmawiał Artur Radwan