- Donald Tusk postawił w kampanii na pragmatyzm, a Jarosław Kaczyński uznał, że tego boju i tak nie da się wygrać - mówi Antoni Dudek, historyk i politolog.
To była kampania bez fajerwerków, w cieniu wyborów parlamentarnych z 15 października 2023 r. Nie było wielkich emocji ani napięcia społecznego, ale tego nigdy nie było przy okazji wyborów samorządowych. Nie ukrywam jednak, że się z tego cieszę. Te wybory nie powinny być zdominowane przez politykę ogólnopolską, bo to im szkodzi. Z tego punktu widzenia, jako wielki fan samorządu i demokracji lokalnej, nie narzekam, że nie było wielkich emocji, natomiast jestem ciekawy frekwencji. Ona zawsze była niższa w wyborach samorządowych i teraz też będzie niższa niż w wyborach parlamentarnych. Pytanie, o ile. Rekord frekwencyjny padł w 2018 r. i to było poniżej 50 proc. Nigdy w historii III RP nie głosowała więcej niż połowa uprawnionych. To pokazuje skalę znacznie niższych emocji, jakie budzą te wybory. Nad czym ubolewam, bo to nielogiczne. Samorząd to jak koszula, która bliższa jest ciału.
Dla mnie to absurdalne, ale jest tak, że wielka polityka bardziej mobilizuje do pójścia do urn niż sprawy lokalne. Podsumowując, było bez fajerwerków, jednak będzie to pierwsza prawdziwa ocena 100 dni rządów Donalda Tuska. On sam o tym mówił.
W wyborach do sejmików będzie prawdziwa, bo one najbardziej dotyczą wielkiej polityki. Tu są listy partyjne, zdominowane przez ugrupowania ogólnopolskie, choć oczywiście są też komitety regionalne. Jednak w tym przypadku w większości nie chodzi o głosowanie na ulubionego wójta, radnego czy inną konkretną osobę. Dlatego w mikroskali mamy do czynienia z powtórką z wyborów parlamentarnych. To znacznie dokładniejszy sondaż niż ten robiony na tysiącosobowej próbie. To ma symboliczne znaczenie, czy więcej głosów padło na listy Prawa i Sprawiedliwości, czy Koalicji Obywatelskiej. Tutaj nawet półprocentowa różnica będzie ogłoszona jako zwycięstwo jednej ze stron. Podkreślam jednak, że to będzie zwycięstwo symboliczne, bo na poziomie praktycznym ważne jest to, kto będzie mógł w sejmikach przejąć władzę, czyli stworzyć koalicje rządzące. Tutaj rokowania dla PiS były bardzo złe. Pytanie dotyczyło tego, jaka będzie skala porażki największej partii opozycyjnej. PiS ma ogromny problem z koalicyjnością; regionalnie może nie aż taki, jak na poziomie ogólnopolskim, ale ma. Koalicje sejmikowe to będzie to, czym będziemy żyli po wyborach, plus dogrywki o prezydenturę w największych miastach, jak Kraków, gdzie sytuacja jest najciekawsza.
W ostatnich dwóch sondażach miał 48–49 proc., na granicy błędu. Gdyby nie wygrał w I turze, byłby to potężny cios dla niego. To zawsze będzie porównywane z jego startem w 2018 r., kiedy wygrał z wynikiem ponad 56 proc. Gdyby tego nie powtórzył, zachwiałoby to jego pozycją, choć oczywiście prezydentem Warszawy zostanie. Jestem przekonany, że w II turze Magdalena Biejat nie byłaby w stanie go pokonać. Ale ewentualna II tura podważyłaby przekonanie, że to on jest faworytem w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego. To, że Trzaskowski nie odpowiedział jasno na pytanie, czy chce służyć Warszawie przez całą kadencję, świadczy o jego hipokryzji. To nie w porządku, ale taki jest standard w polskiej polityce. Mam jednak wrażenie, że najbardziej mogły mu zaszkodzić remonty w Warszawie, niezrealizowane obietnice i zmęczenie warszawiaków rządami ekipy, która uformowała się jeszcze w czasach Hanny Gronkiewicz-Waltz. Stolicą rządzą ludzie, którzy przyszli do ratusza, kiedy prezydentem przestał być Lech Kaczyński, czyli prawie 20 lat temu.
Tam główny problem polega na tym, że Sutryk jest w konflikcie z lokalną KO, a Tusk poparł go wbrew tamtejszym strukturom. Ale generalnie polska kultura samorządowa, nad czym ubolewam, jest taka, że dotychczasowy włodarz ma ogromne szanse na zwycięstwo. Trzeba się bardzo starać, by nie zdobyć reelekcji.
Wydaje mi się, że Tusk postawił na pragmatyzm, czyli założył, że obecny prezydent ma najmniejsze szanse na porażkę. Tym samym premier liczył na to, że będzie mógł ogłosić sukces. Podobnie w Poznaniu, gdzie urzędujący prezydent Jacek Jaśkowiak z PO jest skłócony z częścią swojego ugrupowania. Takich sytuacji jest więcej. Często jest tak, że kierownictwo partii ma upatrzonego kandydata i patrzy na te wybory wyłącznie z perspektywy osiągnięcia sukcesu, a ów kandydat nie jest mile widziany przez lokalne struktury. Ale zdziwiłbym się, gdyby prezydent Sutryk przegrał w II turze.
Kaczyński uznał, że tego boju i tak nie da się wygrać. W tym wypadku jestem zaskoczony Krakowem, bo gdybym gdzieś miał widzieć cień szansy na zwycięstwo, to właśnie tam. Mówię o niewystawieniu Małgorzaty Wassermann, która w poprzednich wyborach weszła do II tury i walczyła z Jackiem Majchrowskim. Zakładam, że Kaczyński oszczędza pieniądze, bo jest przekonany, że skoro nie udało się wywalczyć większego triumfu w 2018 r., to tym bardziej nie uda się dziś, kiedy PiS jest w ewidentnej zadyszce i ma kłopoty. Z tego punktu widzenia może być to racjonalna decyzja. Jeśli chodzi o Warszawę, to miał być rodzaj testu, czy kandydat Bocheński może być nowym Andrzejem Dudą. Wychodzi na to, że raczej nie. Aczkolwiek przypomnę, że kiedyś Duda startował na prezydenta Krakowa i przegrał sromotnie, nie wszedł nawet do II tury. Dla mnie znamienne jest, że nie zdecydowano się na zachęcenie do startu Kacpra Płażyńskiego w Gdańsku. On nie wygrałby z Aleksandrą Dulkiewicz, ale jest najbardziej popularny w tym absolutnie niepisowskim mieście. Teoretycznie mógłby wejść do II tury, co byłoby chrzestem bojowym przed walką o prezydenturę Polski. W tym sensie nie widzę logiki w działaniu Kaczyńskiego poza jedną, czyli wspomnianym nieinwestowaniem środków w przegraną kampanię o prezydentury miast. PiS starał się skoncentrować na walce o sejmiki wojewódzkie. Poza tym trzeba pamiętać, że logo PiS przestało być atrakcyjne, co najlepiej widać na przykładzie Łukasza Schreibera, który walczył o prezydenturę Bydgoszczy, i innych kandydatów, którzy zaczęli chować logo partyjne, udając wielopartyjność i stawiając na lokalność. Nie wyciągałbym jednak z tego wniosku o końcu PiS, bo PiS zawsze w miastach był słaby. PiS rządził Polską przez tyle lat dlatego, że większość Polaków nie mieszka w dużych miastach.
W dużej części tak. Jeżeli w sondażach ma ciągle poparcie w okolicach 30 proc., to nie są to mieszkańcy wielkich miast. Oczywiście można powiedzieć, że rolnicy rozczarowali się PiS, ale trzeba pamiętać, że rolnicy nie stanowią większości mieszkańców wsi. PiS jest partią prowincji. Można to analizować na kilku poziomach. Chodzi o kwestię religijności, tradycyjnego stylu życia, a nawet pewnego rodzaju nastawienie nacjonalistyczne, czyli strach przed obcymi. Kaczyński jest dla nich bardziej wiarygodny niż Tusk, który budzi zachwyt wielkomiejskiego elektoratu, bo jest postrzegany jako polityk między narodowy, który zrobił karierę w Brukseli. Wszystko, co Tusk zyskuje u mieszkańców wielkich miast, traci w oczach elektoratu małomiasteczkowego. To pokazuje nam te znane dwie Polski. Ale to nie jest wyłącznie specyfika naszego kraju. Podobnie jest w Stanach Zjednoczonych. Na wybrzeżach demokraci przeważają, ale w głębi kraju rządzą republikanie i bardziej popularny jest Donald Trump. ©℗