W przypadku tak cennego zasobu, jakim jest woda, i w obecnej sytuacji, podwyżki opłat to najszybszy i najefektywniejszy sposób zmiany świadomości społecznej - mówi Sebastian Szklarek, adiunkt w Polskiej Akademii Nauk, autor bloga Świat Wody.
dr Sebastian Szklarek, adiunkt w Polskiej Akademii Nauk, autor bloga Świat Wody fot. Tomasz Górski/Materiały prasowe / DGP
W ubiegłym roku stworzył pan mapę gmin, które apelowały do mieszkańców, by ograniczyli zużycie wody. Czy takich apeli możemy spodziewać się także w tym roku?
Nie możemy mieć stuprocentowej pewności, bo daleko idące prognozy zawsze są obarczone błędem. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę dzisiejszy stan wiedzy, możemy zakładać, że tegoroczna susza będzie większa niż ta rekordowa z 2015 r.
Co czeka mieszkańców?
Jeśli w kolejnych miesiącach nie pojawią się opady, apeli o ograniczanie zużycia wody będzie dużo więcej. Niestety świadomość społeczna dotycząca oszczędzania wody jeszcze się u nas nie wykształciła. Jest sucho, więc mieszkańcy zaczynają podlewać trawniki, a gospodarze nawadniać uprawy w szklarniach, co prowadzi do spadków ciśnienia w sieciach wodociągowych. Aby zmienić te zachowania, potrzeba kolejnych suchych lat. Drastyczne susze sprawią, że proces uświadamiania przyśpieszy.
Jak mierzy się suszę? Skąd wiadomo, że będzie źle?
Pierwszy wskaźnik to pomiar opadów. Bez nich nie ma wilgoci w glebie, nie odtwarzają się zasoby wód podziemnych, a więc nie są zasilane rzeki. Najkrótszy rozpatrywany okres to miesiąc. Opady z danego miesiąca są porównywane do pomiarów w tym samym miesiącu w okresie 30 lat. I tak w styczniu mieliśmy opady znacznie poniżej normy wieloletniej. Deficyty odnotowujemy zresztą co miesiąc od sierpnia ubiegłego roku. W tym roku jedynie przełom lutego i marca wyszedł na zero.
Drugi wskaźnik uwzględnia parowanie. To bilans tego, co spadło i co odparowało – różnica ta pozostaje w środowisku. Zimą prawie w ogóle nie padał deszcz ani śnieg, a do tego temperatury były wyższe niż zwykle. Pamiętajmy, że parowanie zachodzi nawet przy temperaturach rzędu 10 stopni Celsjusza, choć na pewno w dużo mniejszym stopniu niż przy wyższych temperaturach. Teraz mamy połowę kwietnia, 20 stopni Celsjusza i brak opadów. Wilgoć w powierzchniowej warstwie gleby nie tylko w niej się nie odtwarza, lecz dodatkowo z niej ucieka. Aktualne mapy pokazują, że wilgotność gleby na obszarze jednej trzeciej kraju to 30–40 proc. lub mniej.
A przecież woda w Polsce ucieka bardzo szybko, nawet gdy pada deszcz.
Nawet 60 proc. powierzchni kraju to obszary rolnicze. Gdy dodać do tego lasy – mamy już ponad 90 proc. powierzchni Polski. Lasy Państwowe zaczęły retencjonować wodę, ale tu zarządzanie jest scentralizowane i przez to łatwiejsze. W przypadku obszarów rolniczych sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, bo własność jest rozproszona, jest dużo pojedynczych użytkowników. Do tej pory wszystkie programy dotacji unijnych, w których warunki finansowania były ustalane krajowo, promowały raczej rozwiązania, które nie były przyjazne retencji. W nowej perspektywie ma się to zmienić.
Czy to wystarczy?
Przez lata byliśmy nastawieni na odwadnianie terenu, co zaczęło się już w latach 70. ub.w. Przeciwdziałać suszy powinniśmy zacząć co najmniej 10 lat temu. Choć od dawna mówi się o zmianach klimatu, nikt nie chciał w nie wierzyć, a teraz zaczynamy odczuwać tego skutki.
Czy na dostęp do wody ma też wpływ stan naszych sieci wodociągowych?
Około 70 proc. wody płynącej z naszych kranów pochodzi z wód podziemnych, a one nie wyczerpują się tak szybko z powodu braku opadów. Większe ryzyko jest związane z przeciążeniem sieci, które nie mają wystarczającej liczby pomp, by dostarczyć wodę w okresowym wzroście jej poboru. Brak wody nie wynika wtedy bezpośrednio z suszy. W ubiegłym roku zabrakło jej w Skierniewicach, które jest zagłębiem upraw truskawek i poziomek, bo rolnicy zaczęli je intensywnie podlewać, obciążając nadmiernie sieć wodociągową.
Co do wód powierzchniowych – niewiele jest miejsc, które są zależne tylko od jednego ujęcia. Na przykład nawet jeśli wyschłaby Wisła, to Warszawa czerpie wodę spod jej dna. Kolejnymi ujęciami wody dla stolicy są Zalew Zegrzyński i wody podziemne zlokalizowane na obrzeżach miasta. Przedsiębiorstwa wodociągowe od lat są świadome problemu i prowadzą inwestycje, by pomimo suszy wody nie zabrakło. Po pierwsze zabezpieczają różne ujęcia, by było ich jak najwięcej. Po drugie uszczelniają sieci, żeby straty podczas przesyłu były jak najmniejsze. Dlatego ryzyko, że wyłącznie z powodu suszy nie będzie wody, dotyczy tylko płytkich ujęć i indywidualnych studni.
To może woda powinna być droższa?
Jest wiele przykładów na to, że wzrost kosztów wymusza oszczędzanie lub poszukiwanie efektywniejszych rozwiązań. Wiele wodochłonnych branż przemysłu już dawno przestawiło się na oszczędniejsze technologie lub te o mniej lub bardziej zamkniętym obiegu wody. Z kolei w przypadku mniejszych podmiotów i indywidualnych gospodarstw spadek zużycia wody był efektem obowiązkowego zamontowania wodomierzy, bo nagle okazało się, że każdy musi zapłacić za to, co zużył.
Oczywiście jest opór społeczny przed podwyżkami cen, ale w przypadku tak cennego zasobu, jakim jest woda, i w sytuacji w jakiej się znajdujemy, jest to chyba najszybszy i najefektywniejszy sposób szybkiej zmiany świadomości i wdrażania właściwych działań. Taryfy wodociągowe były ustalane na dwa, trzy lata. Zauważmy jednak, że zgodnie z prawem wodnym za gotowość do poboru wody w określonej ilości (maksymalnego poboru) też są opłaty. Zapewnienie poboru wody w okresie wiosenno-wakacyjnym, gdy mieszkańcy podlewają ogrody, wiązałoby się zatem nie tylko z kosztami inwestycji, czyli budową kolejnych pomp i ujęć, lecz także ze wzrostem stałych opłat. Jeśli zaś wodociągi poniosą wyższe koszty, więcej zapłacimy także my.