Procedury mają być prostsze, ale za to może być ich więcej. Wyłonione firmy musiałyby też zatrudniać pracowników na etat. To tylko niektóre pomysły na uzdrowienie zamówień publicznych.
Procedury mają być prostsze, ale za to może być ich więcej. Wyłonione firmy musiałyby też zatrudniać pracowników na etat. To tylko niektóre pomysły na uzdrowienie zamówień publicznych.
/>
Dobiegają końca konsultacje założeń do projektu ustawy – Prawo zamówień publicznych. Zainteresowanie nowymi pomysłami, nad którymi debatują teraz rządzący, jest ogromne. Projektodawca, czyli Ministerstwo Technologii i Przedsiębiorczości, zdecydowało się już raz przesunąć termin na składanie uwag. Ostatecznie mija on jutro.
Rządzący nie kryją, że rewolucja w zamówieniach, do której się szykują, jest jednym z najambitniejszych zadań na nadchodzące miesiące. Zwłaszcza że obecna ustawa pochodzi jeszcze z 2004 r., kiedy to warunki gospodarcze były zupełnie inne. Resort sam przyznaje, że kilkadziesiąt nowelizacji zamiast dopasować przepisy do nowej rzeczywistości, tylko skomplikowało i tak już niespójne regulacje.
Stąd też pomysł, by zamiast kolejnej nowelizacji, ustawę napisać od nowa. Ma ona powstać na podstawie wniosków zebranych w trakcie konsultacji. Według zapowiedzi rządzących pierwszy projekt trafiłby do uzgodnień międzyresortowych już po wakacjach.
Samorządowcy i przedstawiciele ministerstwa są zgodni co do jednego: zmiany są potrzebne. Nie może być bowiem tak, że do wielu przetargów nie zgłasza się żaden chętny, bo są one mało atrakcyjne i obarczone wieloma wymogami.
Przekłada się to na mizerne zainteresowanie ofertami sektora publicznego – w 2016 r. na jedno postępowanie przypadały niespełna 2,5 oferty, a w ponad 40 proc. przypadków do przetargu stanęła tylko jedna firma.
Rządzący nie kryją, że to rozczarowujące. Szczególnie gdy wziąć pod uwagę, że wartość całego rynku to ponad 240 mld zł. Dzielić tego tortu nie ma komu, tym bardziej że nie kwapią się do tego firmy z sektora MSP, które stanowią w Polsce ponad 90 proc. wszystkich przedsiębiorstw.
Co je do tego zniechęca? Skomplikowane procedury, szeroki katalog wyłączeń ze stosowania ustawy, nacisk na wymogi formalne, nieprzejrzyste przepisy, niejednolite orzecznictwo i niejasne procedury odwoławcze – wylicza ministerstwo.
Ten niekorzystny trend ma odwrócić m.in. wprowadzenie uproszczonej procedury dla zamówień o wartości niższej niż progi unijne. W praktyce oznacza to, że samorządy mogłyby przygotowywać opis przedmiotu zamówienia mniej szczegółowo i udzielać zamówień w szybszym trybie.
Chociaż samorządowcy chwalą pomysł takiego odbiurokratyzowania, to są już sceptyczni wobec kolejnej propozycji, czyli obniżenia progu, po którego przekroczeniu należałoby stosować procedury określone w p.z.p. Obecnie wynosi on 30 tys. euro. Rządzący – jako jeden z wariantów (drugim jest pozostawienie obecnej kwoty) – proponują obniżyć go do 14 tys.
Zdaniem samorządów tak przygotowane panaceum może się okazać gorzką pigułką, która zamiast uleczyć, tylko pogłębi chorobę. Obniżenie progu w praktyce doprowadzi bowiem do tego, że całą czasochłonną procedurę przetargową trzeba będzie uruchamiać częściej.
Marek Wójcik, pełnomocnik zarządu Związku Miast Polskich ds. legislacyjnych, uważa, że będzie to złe rozwiązanie nie tylko dla zamawiających, czyli samorządów, ale też dla oferentów. Zwłaszcza gdy są oni na przykład mikroprzedsiębiorcami i nie zawsze mają odpowiedni potencjał, by przygotować ofertę. Chcąc w ogóle wystartować, musieliby korzystać z zewnętrznego doradcy.
Obniżenia progu nie aprobuje też Ogólnopolski Związek Rewizyjny Spółdzielni Socjalnych. Cezary Miżejewski, prezes zarządu OZRSS, zwraca uwagę, że w wielu krajach UE próg ten jest zdecydowanie wyższy niż 30 tys. euro, niekiedy – jak w przypadku np. Szwecji czy Czech – ponad dwukrotnie. Nie ma więc powodu go obniżać – uważa.
Paradoksalnie może się okazać, że najmniejsze firmy i podmioty ekonomii społecznej w ogóle nie będą chciały stawać do przetargów.
– Zamówienia podprogowe są w większości realizowane przez małe podmioty, np. spółdzielnie socjalne, które działają lokalnie, na małą skalę, bez możliwości obsługi skomplikowanego zamówienia w ramach procedur przetargowych – przekonuje Miżejewski.
Rządzący chcą też odejść od zasady, która wciąż dominuje w zakupach realizowanych przez sektor publiczny, czyli że ma być szybko i tanio. – W polskim sektorze publicznym jest wyraźny deficyt zamówień innowacyjnych i „zielonych” – twierdzi resort. I zauważa, że samorządy niechętnie wprowadzają przy przetargach dodatkowe obostrzenia związane z działaniami ekologicznymi lub prospołecznymi.
Świadczą o tym liczby. W 2017 r. zaledwie 344 zamawiających (ok. 0,5 proc. wszystkich) udzieliło zamówień o charakterze środowiskowym lub innowacyjnym, na kwotę 3 mld zł netto, co stanowiło ok. 2 proc. łącznej wartości rynku.
Samorządowcy bronią się, że w sytuacji gdy chętnych do przetargów trzeba szukać ze świecą, wprowadzanie dodatkowych kryteriów całkowicie przekreślałoby szanse wyłonienia firmy.
Tym bardziej sceptycznie podchodzą do pomysłu, by oferenci musieli obowiązkowo zatrudniać pracowników na umowę o pracę i wykazywali to w ofercie. – W efekcie, trochę przejaskrawiając, samorząd nie będzie zamawiał usług, tylko pracowników – komentuje Marek Wójcik.
Kontrowersje wśród włodarzy budzą także klauzule społeczne. Ministerstwo chciałoby, aby samorządy korzystały z nich częściej. Te jednak twierdzą, że nie mają do tego wystarczających narzędzi.
Cezary Miżejewski uważa, że często wynika to z braku informacji nt. szczegółowych rozwiązań czy wprost z obaw o faworyzowanie jednego rodzaju podmiotów, np. zatrudniających osoby z grup wykluczonych społecznie.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama