Lokalnym włodarzom przeszkadzają nie tylko o centralistyczne zapędy rządu, ale także o brak aktów wykonawczych do kluczowych ustaw. W efekcie reformy są wdrażane po omacku.
Społeczny Komitet Obrony Samorządności – taki brzmi nazwa nowego gremium, które wczoraj powołała do życia część marszałków województw (mazowieckiego, warmińsko-mazurskiego, świętokrzyskiego, podlaskiego i lubelskiego) oraz grupa samorządowców reprezentujących pozostałe szczeble lokalnych władz. Choć w nazwie użyto sformułowania „społeczny”, to inicjatywa ta ma bardziej wydźwięk polityczny. Motorem napędowym komitetu jest PSL.
To nie pierwsza inicjatywa lokalnych władz, która wymierzona jest w ekipę Beaty Szydło. Wcześniej największe korporacje samorządowe (zrzeszające lokalne władze różnych opcji politycznych, a także włodarzy bezpartyjnych) zawiązały porozumienie o współpracy pod roboczym hasłem „nie dla centralizacji”.
Niezależnie od tego, kto i jakie ma poglądy, samorządy zwracają coraz większą uwagę na to, jak styl stanowienia prawa w Polsce czy konieczność dostosowywania się do reform, które wprowadza rząd PiS, komplikuje im codzienną pracę. Nad stanowiskiem w tej sprawie już pracuje Związek Miast Polskich (ZMP), zrzeszający ok. 300 jednostek. Podstawowe zarzuty są dwa. Pierwszy dotyczy faktu, że niektóre przepisy ustawowe nie są poparte odpowiednimi aktami wykonawczymi. W efekcie część samorządów – jak wskazują przedstawiciele ZMP – kierując się dobrą wolą, realizuje nałożone na nie zadania, nie czekając na rozporządzenia. Niektóre jednostki natomiast boją się ryzykować i nie robią nic. Przykładem jest wdrażana w ekspresowym tempie reforma oświaty. Marek Wójcik z ZMP zwraca uwagę, że z oczekiwanych 14 aktów wykonawczych do tej pory ukazał się zaledwie jeden. A to rodzi wiele pytań. – Przykładowo ustawa mówi, że trzeba dążyć do tworzenia szkół 8-oddziałowych w jednym budynku lub budynkach w bliskiej odległości. Co to znaczy bliska odległość? Jak ją mierzyć? Samorządowcy muszą to teraz jakoś zinterpretować i liczyć na to, że kurator oświaty przyzna im rację – wskazuje Marek Wójcik.
Bywa, że problemy pojawiają się już na etapie projektowania przepisów. Chodzi np. o projekt ustawy o przekształceniu współużytkowania wieczystego gruntów zabudowanych na cele mieszkaniowe we współwłasność gruntów (autorstwa resortu infrastruktury, dalej: MIB). Nie udało się wdrożyć jej postanowień z początkiem tego roku (spekuluje się, że bardziej realna jest połowa br.), a mimo to już powstało zamieszanie. – Ustawa nie przesądzała, w jakiej kolejności realizować zadania, tzn. czy najpierw załatwiać stare sprawy, czy nowe traktować jako priorytetowe. To spowodowało, że deweloperzy naciskali klientów, by akty notarialne podpisywać jeszcze przed końcem 2016 r., bo potem groziło im wielomiesięczne oczekiwanie związane z tym, że urzędnicy rozpoczęliby masowe grzebanie w sprawach związanych z użytkowaniem wieczystym – opowiada Marek Wójcik.
Drugi zarzut dotyczy zadań własnych. Zdaniem wielu samorządów w tym przypadku nie powinno być w ogóle delegacji do rozporządzeń, bo to gminy powinny same decydować o tym, jak dane zadanie będzie realizowane. Koronnym na to przykładem są pojemniki na odpady. Ministerstwo Środowiska chce, by każda gmina obowiązkowo dzieliła śmieci na pięć frakcji (papier trafi do pojemników koloru niebieskiego, szkło – do zielonych, odpady ulegające biodegradacji – do brązowych, a metale i tworzywa sztuczne do żółtych). A to budzi opór gmin, które wypracowały już od 2013 r. własne rozwiązania, do których przyzwyczaili się mieszkańcy.
Przedstawiciele PiS zdają sobie sprawę z szaleńczego tempa niektórych reform (co wpływa na jakość stanowionego prawa), ale ich zdaniem samorządy przesadzają. – Zapomniały chyba, jak rząd PO-PSL przerzucał na nie zadania i nie dawał na to pieniędzy. My zmieniliśmy ten trend, czego dowodem jest realizacja programu 500 Plus – mówi nam jeden z posłów PiS.
Rzeczywiście, w latach 2008–2015, czyli za poprzedniej ekipy, wydatki samorządów (wydatki ogółem z pominięciem wydatków majątkowych, czyli na inwestycje) wzrosły ze 114 do 158 mld zł.
To jednak nie uspokaja atmosfery. Do ostrego konfliktu doszło niedawno na linii samorządy-MIB. Poszło o skutki finansowe nowelizacji ustawy o transporcie kolejowym (podpisana ostatnio przez prezydenta RP). Strona samorządowa nie zgłosiła uwag w trakcie prac, a MIB podawał, że ubytek w lokalnych budżetach, będący skutkiem ustawy, wyniesie raptem 7 mln zł. – Dopiero późniejsze, wyrywkowe konsultacje w miastach i gminach pozwoliły na zorientowanie się, że podana przez MIB kwota może być wielokrotnie zaniżona – alarmuje Związek Gmin Wiejskich RP. Samorządy apelowały do prezydenta Andrzeja Dudy o zawetowanie ustawy. Bezskutecznie.
MIB nie ma sobie nic do zarzucenia. Projekt ustawy był procedowany zgodnie z obowiązującymi przepisami. Wyliczenia zostały sporządzone w oparciu o najlepszą dostępną wiedzę, na podstawie szacunków zarządcy infrastruktury kolejowej – zapewnia resort.