Przewałów w internecie było coraz więcej, co paskudziło statystyki kryminalne, więc zdecydowano, by wszystkie oszustwa internetowe przyporządkowano wydziałom gospodarczym. Tam spadło, tu wzrosło, wszyscy się cieszą - wyjaśnia Marcin Trybalski podinspektor policji w stanie spoczynku.
/>
Jaki diabeł zaszczepił panu pomysł, żeby iść do policji? Za dużo komiksów z kapitanem Żbikiem w dzieciństwie pan przeczytał?
Zawsze wiedziałem, że będę chodził w mundurze, lecz pierwszym wyborem był zielony. Ojciec był zawodowym wojskowym, chciałem iść w jego ślady. Jednak w 1990 r., kiedy jako 20-latek zdałem maturę w technikum mechanicznym, postanowiłem zmienić barwę z zielonego na niebieski. W kraju zmieniła się sytuacja, skończyła się znienawidzona przez ludzi milicja, zaczynała policja. Formacja, która, taką miałem nadzieję, nie będzie opluwana, ale szanowana. Potrzebowała świeżej krwi. Jej symbolem dla mnie, gówniarza, były nowe radiowozy, które zaczynały się pojawiać na ulicach. To były volvo, niewielkie hatchbacki, które w moich oczach symbolizowały tę przemianę. Teraz miało być zachodnio, marzyłem, by mieć prawo włożyć policyjny mundur i pojechać na patrol takim radiowozem. Podanie o przyjęcie do służby złożyłem zaraz po egzaminie dojrzałości, a pierwszego grudnia zacząłem służbę.
Pamięta pan pierwszy dzień służby?
Pewnie. Komenda Rejonowa Policji Warszawa Praga-Północ, jeszcze chwilę wcześniej mieścił się tam Dzielnicowy Urząd Spraw Wewnętrznych. Przyjął mnie komendant Krzysztof Dębiec. Postawny facet, emanował spokojem, budził respekt. Rozmowa była krótka, zostałem przekazany do Komisariatu Policji nr 28, który mieścił się w tym samym budynku. Kolejna rozmowa, tym razem z bezpośrednim przełożonym. Wygłosił mi wykład o uczciwości, prawie, czystych rękach, jakie muszą mieć funkcjonariusze. To było OK, ale na koniec powiedział, że teraz będę się uczył, by zostać dzielnicowym. Nie bardzo mi się to podobało, chciałem do radiowozu, ale mogłem tylko powiedzieć: „Tak jest!”. Służba to służba. Zostałem przydzielony do doświadczonego funkcjonariusza, od którego miałem pobierać nauki. Sylwester był tęgi, miał srogą minę i budził we mnie strach. Nie tylko we mnie, był dzielnicowym w trzech praskich rejonach, obejmujących m.in. ulice Stalową, Strzelecką, Szwedzką i Środkową. Odrapane fasady budynków, bramy, w których gromadziły się niebieskie ptaki, prostytutki i złodzieje. Po prostu Stara Praga. Byłem jeszcze przed policyjną szkołą, więc na ulice wychodziłem uzbrojony tylko w legitymację. Ale miałem przy boku Sylwestra, który okazał się fajnym i dobrym człowiekiem. Nieważne, że byłym milicjantem. Znał się na robocie i chciał mnie uczyć.
Czego się pan uczył? Jak pałować meneli?
Nie miałem wówczas nawet pałki, a moim głównym zadaniem było sporządzanie notatek służbowych z rozpytań w sprawach, które prowadził Sylwester. Bo to były czasy, kiedy dzielnicowi sami prowadzili gros postępowań. To były głównie kradzieże, w szafie miałem po 600 takich postępowań dotyczących zaboru mleka.
Zamiast na TIR-y, gangsterzy prascy napadali na samochody z mlekiem?
To były czasy, kiedy pod sklep każdego ranka, o 5.30, podjeżdżał samochód, żeby zabrać puste, szklane butelki i zastąpić je pełnymi. A lokalni menele tylko na to czekali. Kodeks wykroczeń nie był jeszcze znowelizowany i granica pomiędzy wykroczeniem a przestępstwem zaboru mienia nie istniała, a w zasadzie wahała się pomiędzy połówką wartości jednej butelki mleka a całą. Szalała inflacja, więc jak ktoś wypił litr mleka na kaca, to było już to przestępstwo. W dodatku kierowniczka sklepu pani Rutka miała obowiązek zgłosić każdy taki przypadek, bo to było przed prywatyzacją, więc dotyczyło mienia społecznego. No to każdego dnia zgłaszała po kilka takich kradzieży, a ja miałem robotę. Trzeba było porozmawiać z personelem sklepu – notatka. Z mieszkańcami okolicznych domów – notatka. Z tzw. elementem przestępczym, bo taka obowiązywała nomenklatura – kolejna notatka. Była to robota głupiego, a byłem na tyle świadomy, że nawet do głowy mi nie przyszło, by zaproponować, aby technicy wzięli odciski palców z opróżnionych butelek. Przecież zabiliby mnie śmiechem.
Tak się wdrażał pan do pływania w policyjnej biurokracji.
Często wyobrażenia rozsypują się w proch w zderzeniu z rzeczywistością. Ale trzeba było pracować w takich warunkach, jakie były. Siedzieliśmy we czterech w jednym pokoju dzielnicowych i mieliśmy do dyspozycji jedną maszynę do pisania, którą wyrywaliśmy sobie, i to dosłownie, z rąk. Jakiś czas później udało mi się załatwić sprzęt biurowy z demobilu – NBP pozbywał się starego wyposażenia, więc w dni gospodarcze na posterunku rozbrzmiewał koncert grany jednocześnie na wiele dłoni uderzających w klawisze. Każdą sprawę trzeba było przecież opisać, dokumenty przedziurkować, zszyć sznurkiem... tak się dzieje w dużej mierze do dziś. Było mnóstwo roboty. Kiedy już zostałem dzielnicowym, z pomocą przyszedł nam pierwszy system komputerowy, udostępniający dane teleadresowe TBD, pierwowzór PESEL. Potem doszedł system rejestracji PSTD. Na wielkich telewizorach odczytywaliśmy informacje na temat osób, którymi się interesowaliśmy. A brzmiały one: złodziej, bandyta, gwałciciel. Do tego były dołączone informacje o zatrzymaniach, paragrafach.
Powiedziałabym, że w takiej dzielnicy ułatwiało to pracę.
Tam mieszkał ciężki kaliber, ludzie po wieloletnich wyrokach, niesamowicie uciążliwi dla innych. Taki przykład: przy Stalowej 53 był zakład spawania metali kolorowych, bardzo dobry, zjeżdżali do niego klienci z całej Polski. Parkowali może 40 metrów od zakładu. Szli tam, a kiedy ostrzeżeni przez pracowników biegiem wracali do auta, a wszystko trwało może cztery minuty, zastawali wybite szyby. Każdego dnia było tylko w tym rejonie od 6 do 14 takich kradzieży. Dzielnicowy musiał je wszystkie robić. Jak ujawnił sprawcę, przekazywał do wydziału dochodzeniowo-śledczego. Ale wszystkie enki, czyli sprawca nieujawniony, zostawały na jego głowie. I na jego maszynie do pisania. Czułem się jak robotnik w fabryce, biegając z miejsca na miejsce, produkując tysiące notatek.
Biegając? Przecież były te nowoczesne radiowozy, o których pan marzył.
Dzielnicowi nie mieli samochodów, poruszali się per pedes. Tak samo, jak nie mieliśmy radiostacji, bo te dwie, co były na stanie, były zepsute. Więc jak się chciało porozumieć z centralą, trzeba było prosić np. sklepikarza, żeby pozwolił zadzwonić. Mój ojciec zrobił mi wspaniały prezent, bo kupił radiostację wielkości paczki papierosów, którą udało się dostroić do policyjnej częstotliwości. Mając takie cacko, czułem się na patrolu królem, nawet jeśli musiałem biegać na piechotę. Ale to było w wielu przypadkach uciążliwe. Proszę sobie wyobrazić, że zatrzymujemy jakiegoś podejrzanego albo sprawcę na gorącym uczynku, a ten, zamiast grzecznie iść z nami na komendę, wierzga, miota się, bluzga i krzyczy. Można go było czasem przeprowadzić siłowo przez całą dzielnicę. Ale czasem było trudno. Więc telefon na centralę, żeby przysłali radiowóz. Samochody mieli koledzy z WOR-ów, wydziałów operacyjno-rozpoznawczych, ale im nie wolno było zawracać głowy. Byli wyższą kastą. Czasem operator się zlitował, ale zwykle nie. Więc jeździliśmy prywatnymi samochodami, za własne pieniądze. Robiliśmy też takie akcje nocne, kiedy zrzucaliśmy się do kapelusza na benzynę i kto miał auto, siadał za kierownicą, zabierał kolegów, żeby pokazać się na dzielnicy. Zwłaszcza w piątki to robiliśmy, kiedy Praga pije i tańczy. Ja miałem wtedy Fiata Argentę, nikt się nie spodziewał, że w takiej wypasionej limuzynie będą policjanci, bo zwykle jeździli wtedy polonezami. Takie rajdy miały moc, przestępczość po nich spadała – następnego dnia zamiast kilkunastu kradzieży była tylko jedna.
Czuł się pan jak szeryf na swojej dzielnicy?
Czułem się policjantem. Nie liczyłem pieniędzy, które wlewałem do baku razem z paliwem, nie liczyłem godzin w służbie. Miałem, wszyscy mieliśmy, takie poczucie, że uczestniczymy w czymś ważnym. Robimy coś ważnego, uczestniczymy w zmianie. Choć prawdę mówiąc, kiedy teraz na to spojrzeć, byliśmy nieco naiwni. Taka sytuacja: mieliśmy obowiązek dowozić delikwentów, wobec których prokurator (bo to wówczas była jego kompetencja) postanowił o przymusowym leczeniu odwykowym do jednego z zakładów zamkniętych w Tworkach lub Drewnicy. Naużeraliśmy się, by załatwić radiowóz, zawieźliśmy. Zziajani wracamy do komisariatu, a po drodze widzimy kolesia, jak macha nam ręką, bo uciekł i szybciej od nas był na dzielni wukadką. Ta robota była zresztą jak czerpanie wody sitem.
Na dzielnicy przepracował pan pięć lat, potem zaczęła się służba w komórkach zwalczających przestępstwa gospodarcze, gdzie spędził pan dwie dekady. To była wdzięczniejsza robota?
Kiedy wstępowałem do policji, wydziały PG przestały istnieć. Zostały zlikwidowane. Tylko na poziomie komend wojewódzkich zostały komórki pod nazwą K19, ale ja nie miałem pojęcia o ich istnieniu. W okolicach 1994 r. zaczęli je przywracać w rejonówkach i tak jak wcześniej był dramatyczny brak dzielnicowych, tak potem szukano ludzi, których można będzie posłać na sprawy gospodarcze. Wiosną 1995 r. dostałem propozycję przejścia. Nowe PG było komórką jedynie operacyjno-rozpoznawczą, ale wkrótce dołączono także referat zajmujący się gospodarczymi dochodzeniami, taką dochodzeniówkę, która wcześniej w strukturach śledczych miała symbol D-IV. Po tej zmianie PG stało się samowystarczalne. Nie miałem pojęcia, czym to się je, byłem równie zielony jak w momencie, kiedy zaczynałem służbę. Całkiem inne sprawy, inne problemy, już nie znikające mleko, ale poważne przestępstwa. Szok. Media zachłystywały się w tamtym czasie historiami bandytów, którzy w dresach i złotych łańcuchach walili do siebie z klamek, a ja zapoznawałem się z drugim obiegiem gospodarczym. Wciąż wiąże mnie tajemnica służbowa, nie mogę za wiele na ten temat mówić, ale to były już poważniejsze sprawy. Przestępstwa organizowane przez białe kołnierzyki. Nie zapomnę pewnego przesłuchania, które trwało 22 godziny. Podczas którego podejrzany wprowadzał mnie w meandry brudnych interesów. Miałem wrażenie, że jestem uczniem, a on moim mistrzem. Opowiadał, w jaki sposób oszukuje się spółki leasingowe, jak za łapówki wyłudza się z banków udzielanie milionowych kredytów. Pamiętam, jak z moim naczelnikiem siedzieliśmy i kombinowaliśmy, co zrobić, żeby nie zamietli tej sprawy pod dywan. Przejęły ją PZ-ty, wydział ds. zwalczania przestępstw zorganizowanych. Umówmy się, że nie wiem, jak się zakończyła.
Jak to się robiło, w tamtych czasach?
Podobnie jak dziś. Tylko łatwiej. Taki mechanizm: firma bierze w leasing np. 10 stanowisk komputerowych, każde są warte dajmy na to 20 tys. zł. Bank finansuje transakcję. A za chwilę firma zgłasza kradzież. Ale nikt nie stracił, bo szkodę pokryła instytucja ubezpieczeniowa. Tak naprawdę to wszyscy zarobili. Potem zaczął się boom kredytowy. Banki wciskały pieniądze każdemu, kto nie uciekł, wystarczyło pokazać dowód osobisty, więc oszuści mieli żniwa. Szła masówka: wynajmowali słupy, przebierali w garnitury, kasowali pieniądze. Taki słup musiał potem oddać ubranko, a bywało, że nawet obiecanych pieniędzy nie dostał, tylko kopa. W naszej gestii była też kradzież energii elektrycznej, która też jest przestępstwem gospodarczym, podobnie jak kradzież kart bankowych. Na prądzie można było robić wyniki, co doceniłem, kiedy już byłem szefem PG i żądano ode mnie dużej liczby wykrytych przestępstw. Razem z operatorami robiliśmy kilkudniowe kontrole mieszkań pod kątem zaboru energii elektrycznej. Oczywiście trzeba było wykonać nieco pracy, zrobić rozpoznanie, wytypować mieszkania do sprawdzenia, ale statystyki rosły, a przełożeni byli zadowoleni.
Dlaczego przełożeni cieszyli się z rosnącej w tabelkach liczby przestępstw?
Obowiązuje takie dwójmyślenie. Jeśli rośnie słupek po stronie „przestępstwa gospodarcze”, to bardzo dobrze. Oznacza to, iż funkcjonariusze się napracowali, aby je ujawnić. Są one z natury rzeczy utajane – osoby, które w nich biorą udział, są zainteresowane, żeby nikt się o nich nie dowiedział. O tych wszystkich oszustwach, wyłudzeniach, łapówkach, ustawianych przetargach etc. Natomiast przestępstwa kryminalne najczęściej przychodzą, jak to się w policji mówi, na własnych nogach. Kogoś pobito, kogoś okradziono, dokonano na nim rozboju, zniszczono mu mienie, więc biegnie się poskarżyć organom. A jako że wyodrębnia się siedem kategorii tego typu przestępstw, które mają największy wpływ na poczucie bezpieczeństwa obywateli, a także wpływają na to, jak jest postrzegana policja, więc poświęca się im największą uwagę. Jest jasny cel: ograniczyć, najlepiej do zera. Często stosując w tym celu także statystyczne sztuczki. Natomiast w przypadku tych gospodarczych jest odmienny cel: ujawniać, jak najwięcej. Także często przy użyciu sztuczek.
To proszę opowiedzieć o tych sposobach używanych przez policyjnych prestidigitatorów.
Ważne jest to, za pomocą jakich parametrów mierzy się przestępczość gospodarczą, oraz to, którym z nich przypisuje się największe znaczenie. W tym przypadku najważniejsza jest dynamika stwierdzonych przestępstw, a także dynamika wszczęć. Natomiast wykrywalność traktowana jest po macoszemu. Opowiem na własnym przykładzie: od 2000 do 2014 r. kierowałem różnymi komórkami PG. I jeśli na początku wykrywalność przestępstw gospodarczych oscylowała pomiędzy 85 a 90 proc., to potem zaczęła gwałtownie spadać. Nie tylko u mnie, wszędzie. Mój szef w 2013 r. polecił mi zdiagnozować przyczynę tego stanu rzeczy. I co się okazało? Ogromny wpływ na to miały przekształcenia w statystyce. Najpierw oszustwa w internecie były kwalifikowane jako oszustwa gospodarcze tylko wtedy, kiedy to firma oszukiwała inną firmę albo obywateli. Obywatel firmę albo obywatel obywatela – już nie, to klasyfikowano jako kryminalne. Ale takich przewałów było coraz więcej, co paskudziło statystyki kryminalne, więc zdecydowano, by wszystkie oszustwa internetowe przyporządkować PG. Tam spadło, tu wzrosło, wszyscy się cieszą. A że sprawy internetowe są szczególnie trudne do rozwikłania, bo nawet jak uda się ustalić podejrzanego, to niesłychanie trudno mu udowodnić winę – liczba enek rosła.
Jakie miał pan wyniki?
Raz było lepiej, raz gorzej. Coraz więcej spraw, coraz mniej ludzi do roboty. Szef chce wyników, by wszystko grało w tabelkach, funkcjonariusze padają na twarz z przemęczenia, a obywatele są niezadowoleni, bo im chodzi o coś innego niż statystyki. Bo w tych nie rozróżnia się spraw faktycznie ujawnionych ciężką pracą policjantów od tych, które przyszły na własnych nogach, czyli których wszczęcie poprzedzało zawiadomienie pokrzywdzonego. To paranoja, w dodatku podejście zupełnie nieprzystające do realiów. Powiedzmy statystycznemu Polakowi, że policja się cieszy z rosnącej liczby przestępstw gospodarczych, to usiądzie ze zdziwienia. Powie: jak to, ja chcę prowadzić firmę, ja chcę kupować w sieci, czuć się bezpiecznie, a wy się cieszycie, że po stronie gospodarczych wam rośnie? Czy ktoś tutaj zwariował?
Kiedy stwierdził pan, że większość przestępstw, w których nie ustalono sprawców, to te sieciowe, czy podzielił się tą wiedzą z przełożonymi?
Oczywiście, ale oni to dobrze wiedzieli. I bardziej interesowało ich to, aby dynamika rosła. Jeśli była ona większa niż 100 procent rok do roku, było dobrze. Jeśli mniejsza – to afera. Każda odprawa w komendzie rejonowej zaczynała się od statystyki i na niej kończyła, 90 proc. czasu było poświęcone temu tematowi. Nie liczyły się fakty, np. to, że w moim wydziale operacyjnym z siedmiu osób zostały trzy, a każda z nich miała wyniki w ujawnianiu lepsze niż wtedy, kiedy była pełna obsada. Ważne były tabelki. Kiedy o tym mówiłem na odprawach, wszyscy pochylali głowy. Koledzy na schodach gratulowali odwagi, ale żaden się nie odezwał, kiedy było trzeba. Wyhodowaliśmy sobie bożka statystyk i trzeba mu wiernie służyć. Uświadomiłem sobie, że policja ze służby przemieniła się w korporację.
Nie lepiej było pochylić głowę i udawać, jak wszyscy?
Mam taką skazę osobniczą, że jestem legalistą, niektórzy mówią, że do bólu upierdliwym. Poza tym mój stopień, moje doświadczenie nie pozwalały mi na uczestniczenie w grze pozorów. Proszę mnie dobrze zrozumieć: policja to moja formacja, to było moje życie, mój drugi, może nawet pierwszy dom. Nie mogłem i nie chciałem udawać, jako idealista starałem się poprawić system. I jakoś byłem w nim tolerowany, dogadywałem się z moimi szefami. Tolerowali mnie, nawet cenili, bo choć w policji obowiązują hierarchia i podległość, nie oznacza to, że funkcjonariusze są bezmózgami, niewolnikami, którzy każdy rozkaz ślepo wypełnią. Żeby dobrze służyć, trzeba rozumieć sens poleceń. I to działało, w każdym razie dopóty, dopóki nie przyszedł w 2013 r. na stanowisko komendanta mojej placówki człowiek, z którym – taka jest prawda – nie czułem nigdy chemii. Mam na myśli młodszego inspektora Piotra Berenta, który niedawno został pełniącym obowiązki zastępcy komendanta stołecznego policji. Ta formacja miała ostatnio już wpadkę z nietrafionym mianowaniem jej głównego szefa. Dla mnie inspektor Berent jest kolejną. W 2007 r. był obiektem nazwijmy to „negatywnego zainteresowania” w związku ze stosowanym mobbingiem i manipulacją w statystyce na warszawskim Mokotowie. O tym można czytać w sieci z publikacji prasowych i interpelacji poselskiej. Oficjalne postępowania oczywiście poumarzano. Kilka osób odeszło ze służby, a Berent został komendantem komisariatu na Targówku. Gdy tam był szefem, jego podwładny – zastępca naczelnika wydziału dochodzeniowo-śledczego – popełnił samobójstwo. Jakieś dwa tygodnie przed śmiercią złożył raport o zwolnienie ze stanowiska, bowiem nie dawał już rady sprostać wymaganiom. To był jedyny taki raport w 25-letnim okresie mojej służby, jaki w tej jednostce został złożony. A jego śmierć wielką traumą dla funkcjonariuszy. W każdym razie ten człowiek został moim szefem i od razu zgrzytnęło.
Tylko dlatego, że się nie lubiliście, a pan, zamiast strzelać kopytami, komentował statystyki na odprawach.
Także z tego powodu, choć nie tylko. Mój ostatni rok służby był dla mnie bardzo ciężki. Wprawdzie zostałem uhonorowany prezydenckim medalem za długoletnią służbę, zostałem oceniony pozytywnie za pierwsze półrocze i dostałem nagrodę finansową, ale było ciężko. Nie interesował się pracą mojego zespołu, nie chciał się ze mną spotykać w celu przedyskutowania problemów. Moim zdaniem powodem było to, że jako rzecznik dyscyplinarny w jednostce nie spełniłem jego oczekiwań. Mówiąc w skrócie, telefonicznie wydał mi dyspozycje, żebym przyłożył się do postępowania dyscyplinarnego, które wszczął przeciwko dwóm oficerom. „Zależy mi na tym” – powiedział. To się przyłożyłem. I wyszło mi, że ci ludzie byli niewinni zarzucanych im czynów, natomiast odpowiedzialność zgodnie z prawem powinni ponosić kierownicy jednostek, w tym właśnie mój szef. Oraz że postępowanie dyscyplinarne przeciwko tym funkcjonariuszom było prowadzone nierzetelnie i tak, żeby udowodnić z góry ustaloną tezę.
Pan jest jakiś dziwny, jak było z góry wiadomo, kogo należy udupić, trzeba było to przyklepać. Ci ludzie pewnie i tak wylecieli ze służby.
Co nie znaczy, że ja miałem to autoryzować. Zwłaszcza że to całe postępowanie poprzedzające dyscyplinarkę było przeprowadzone wbrew przepisom. Gdyby policjant w jakiejkolwiek sprawie popełnił takie błędy, prokurator i sąd nie zostawiliby na nim suchej nitki. Nie można nikomu zarzucać nieistniejącego przestępstwa. Żonglować przepisami, wykreślając z nich istotne zapisy, manipulować w stylu „...i czasopisma”. Ja się w takie gry nie bawię. Za co zostałem ukarany, bo szef zaczął mieć nagle zastrzeżenia do mojej pracy. Nie wiem jakie, nie wiedział tego nawet jego zastępca, który wezwał mnie na rozmowę dyscyplinującą. W każdym razie zaczęło się robić wokół mnie grząsko. Z plotek dowiedziałem się, że jestem następny do sczyszczenia. W takiej atmosferze nie sposób pracować, ale walczyłem. Zaproponowałem, że jeśli jestem persona non grata, zostanę w jednostce do końca 2015 r., a potem – jeśli nie znajdę innego miejsca – odejdę. Ale to nie była dobra opcja. Zdrowie mi siadło, poszedłem na zwolnienie, potem komisja lekarska zaopiniowała o mojej nieprzydatności do służby.
Nie jesteśmy w stanie przedstawić całej pańskiej walki z biurokracją. Trzeba by było poświęcić na to kilka wydań gazety. Mogę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób pana traktowano. Jak nie odpowiadano na skargi, w jaki sposób uchylano się od odpowiedzi. Zastanawiam się tylko, po co to wszystko panu. Jest wysługa lat, pewna emerytura, zabezpieczony byt. Mało tego – do takiego fachury od przestępstw gospodarczych w sile wieku firmy będą się ustawiać w kolejce.
Sam się siebie pytam. I znajduję dwie odpowiedzi. Pierwsza to taka, że mnie wciąż na policji zależy. Nie chodzi nawet o ćwierć wieku nienagannej służby, lecz o to, że ja wciąż w głębi duszy jestem tym samym dzieciakiem, który się podniecał nowymi radiowozami, które wyjechały na nasze ulice na początku transformacji. Jak już się skonfliktowałem z nowym komendantem, zapadła decyzja, by przenieść mnie na komisariat na Targówku. Do przerzucania papierów. Kolega, który szefował tej jednostce, był przerażony. Bał się, że będzie musiał wybierać pomiędzy etyką służby, przyjaźnią a naciskami z góry. Że dostanie nieformalne polecenie, by mnie dojechać. Takie dojeżdżanie niepokornych to norma. Na każdego psa można znaleźć kij. A ja wolałbym iść na ulicę za krawężnika niż spędzić resztę moich dni w służbie, siedząc w dusznym pomieszczeniu i przerzucając zakurzone akta. Ale funkcjonariusz w mundurze podinspektora głupio by wyglądał, patrolując ulice warszawskiej Pragi, więc to nie wchodziło w grę.
A drugi powód?
Tutaj musiałbym się zagłębić w papiery, paragrafy, w to wszystko, czego chce pani uniknąć. Ale postaram się streścić do najważniejszych kwestii. Dawno olałbym moją przeszłość policyjną, zwłaszcza że mam dla kogo żyć. Mój syn ma 9 lat i jest szczęśliwy, że jego tata może mu poświęcić więcej czasu. Ale w moim rozumieniu publicznego dobra jest coś ważniejszego. Można to sprowadzić do hasła: prawo i sprawiedliwość. Przy czym nie mam na celu podlizania się obecnej władzy, tylko ślubowanie policyjne. Nie może być tak, że osoby, instytucje, których zadaniem jest realizowanie tej maksymy, uważają, że ona ich nie dotyczy. W moim sporze z byłymi przełożonymi najbardziej dotknęło mnie to, że kiedy się poskarżyłem drogą służbową na działanie mojego szefa, komendanta rejonowego, do moich zwierzchników, czyli komendanta głównego policji, ten przesłał moją skargę do osoby, na którą się poskarżyłem. Skutek był taki, że z powodu tej skargi zostało wszczęte przeciwko mnie postępowanie dyscyplinarne. I to była ta granica. Ludzkiej wytrzymałości. I prawa. Jako legalista mogę tylko przytoczyć artykuł 225 § 1 kodeksu postępowania administracyjnego: „Nikt nie może być narażony na jakikolwiek uszczerbek lub zarzut z powodu złożenia skargi lub wniosku albo z powodu dostarczenia materiału do publikacji o znamionach skargi lub wniosku, jeżeli działał w granicach prawem dozwolonych”. Tyle przepisy. Ja chciałbym jeszcze dodać, że funkcjonariusz policji nie może być tępą pałą. Ma służyć, ale myśleć i wyciągać wnioski.
Co teraz?
Pozbierałem się zdrowotnie i psychicznie. Byłem silny i jestem nadal. Choć moje zdrowie ucierpiało, to nigdy nie myślałem o desperackiej decyzji i „ostatecznej rezygnacji”. To nie w moim stylu. Mam też zamiar swój przypadek wnieść przed Europejski Trybunał Sprawiedliwości, o ile władze krajowe nadal będą bierne wobec wskazywanego przeze mnie ordynarnego naruszenia prawa. Uczynię to choćby z tego powodu, żeby osoby w policyjnych mundurach, które zamiast służyć społeczeństwu, służą statystykom, poczuły zasadę, której ja całe życie służyłem: dura lex, sed lex.
Dla przełożonych ważne były tabelki. Kiedy im to wygarniałem na odprawach, wszyscy pochylali głowy. Koledzy na schodach gratulowali odwagi, ale żaden się nie odezwał, kiedy było trzeba