Kolejne rządy na wszelkie możliwe sposoby umizgują się do przedsiębiorców. Jako jedyni mają prawo do płacenia zryczałtowanej składki na ZUS bez względu na wysokość dochodów. Dzięki upowszechnieniu niestandardowych form zatrudnienia i dziurawym przepisom mogą też oszczędzać na pracownikach.
Słowem kluczem do analizy polskiego rynku pracy jest elastyczność. Po okresie transformacji ustrojowej poluzowane zostały zasady, na jakich można zatrudniać pracowników. Obok tradycyjnych umów o pracę pojawiły się niestandardowe podstawy – kontrakty cywilnoprawne, w tym zwłaszcza zlecenia i dzieła, praca tymczasowa, staże i praktyki, jednoosobowa działalność gospodarcza oparta na współpracy z jednym partnerem (tzw. samozatrudnienie). Był to w praktyce proces samoistny przeprowadzany na zasadzie „dozwolone jest to, co nie jest zakazane”. W intensywnie modyfikującej się gospodarce, gdy na szeroką skalę pojawili się prywatni pracodawcy i rosło bezrobocie, nikt nie przejmował się szczególnie egzekwowaniem art. 22 k.p., który wyraźnie wskazuje, w jakich warunkach konieczne jest zawarcie umów o pracę, a nie np. cywilnoprawnych. Cel, czyli rosnące zatrudnienie, uświęcał środki, czyli poświęcenie uprawnień pracowniczych gwarantowanych jedynie umową o pracę. W rezultacie Polska stała się liderem czasowego (czytaj: niestabilnego) zatrudnienia w całej UE. Na podstawie terminowych kontraktów w 2014 r. pracowało 28,4 proc. osób (dla porównania w Niemczech 13 proc., we Francji 15,8 proc.; średnia unijna to 14 proc.). Nie dziwi to, skoro 1,3 mln osób było w tym czasie zatrudnionych wyłącznie na umowie cywilnoprawnej, a 1,1 mln – jako samozatrudnieni. Te osoby są pozbawione podstawowych uprawnień, w tym płatnego urlopu i zasiłku chorobowego (chyba że płacą składkę chorobową). Nie obowiązują ich ani normy czasu pracy, ani płaca minimalna. Taki model zatrudnienia przypomina raczej kraj rozwijający się, który stara się wzbogacić, oferując tanią siłę roboczą (na dodatek dobrze wykwalifikowaną), a nie nowoczesne państwo europejskie. Co więcej do wspomnianej liczby zatrudnionych jedynie czasowo trzeba dołączyć jeszcze 0,7 mln pracowników tymczasowych i około 1,7 – 1,8 mln zatrudnionych na umowach o pracę na czas określony. Ich uprawnienia pracownicze też są okrojone w porównaniu z zarobkującymi na podstawie umów na czas nieokreślony.
– W praktyce mamy dualny rynek pracy – pracowniczy oraz alternatywnych form zatrudnienia, w tym umów cywilnych i samozatrudnienia. Osoby wykonujące pracę zarobkową są traktowane nierówno i, w mojej ocenie, niesprawiedliwe przy wykonywaniu takich samych rodzajów prac. Pracodawcy, którzy stosują niepracownicze zatrudnienie, stanowią nieuczciwą konkurencją dla tych zawierających umowy o pracę w takich samych warunkach, czyli podporządkowujących się wymogom prawa – tłumaczy Sławomir Paruch, radca prawny i partner w kancelarii Raczkowski Paruch.
Idzie nowe
Można oczywiście twierdzić, że ta elastyczność w stosowaniu form zatrudnienia to przejaw nowoczesnego podejścia do warunków pracy – we współczesnym świecie pracodawcy często potrzebują pracowników jedynie do wykonania konkretnych projektów, a nie na stałe. W praktyce jednak to nie potrzeba wymuszona warunkami na rynku, a chęć oszczędności na kosztach pracy jest główną przyczyną stosowania niepracowniczego zatrudnienia. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że pracujący na cywilnoprawnych kontraktach często wykonują takie same zadania jak osoby zatrudnione na umowie o pracę.
– Obecna sytuacja na rynku pracy przypomina trochę architekturę Warszawy. Z dalekiego ujęcia robi wrażenie nowoczesnego miasta, ale jeśli przyjrzymy się bliżej, dostrzeżemy ubytki i okaże się, że nie mamy się czym chwalić – mówi Sławomir Paruch.
Receptą na to mają być zmiany wprowadzone w ostatnim czasie lub planowane do wdrożenia. Od 22 lutego 2016 r. obowiązują nowe zasady limitowania pracy na czas określony. Zatrudnienie na podstawie takich umów nie może trwać dłużej niż 33 miesiące (36 miesięcy z okresem próbnym). Z kolei od 2017 r. zleceniobiorców i samozatrudnionych ma obejmować minimalna, 12-złotowa stawka godzinowa. Jednocześnie trwają prace nad rozszerzeniem prawa koalicji (zrzeszania się w związki zawodowe) na osoby zatrudnione na innej podstawie niż umowa o pracę. To próby ucywilizowania form pracy.
– Moim zdaniem planowane zmiany spotęgują raczej dotychczasowy nieporządek w całym systemie. Usankcjonują bowiem zatrudnienie niepracownicze. Pracodawca będzie uważał, że jest ono jak najbardziej dopuszczalne, skoro ustawodawca przyznaje zleceniobiorcom i samozatrudnionym prawo do zrzeszania się w związki i przewiduje dla nich odrębną stawkę minimalną. Nie będzie się zastanawiał, czy nie powinien zawrzeć umowy o pracę – zauważa Sławomir Paruch.
Jego zdaniem rozwiązaniem sytuacji mogłoby być wprowadzenie tzw. jednolitego kontraktu. – Każda osoba wykonująca pracę zarobkową powinna ją świadczyć na takich samych zasadach. Dotyczy to także oskładkowania umów, które dziś są ewidentnie niesprawiedliwe i w praktyce będą prowadzić do tego, że świadczenia dla osób odkładających dziś niewielkie sumy na ZUS zostaną sfinansowane ze składek tych płacących więcej lub ze środków publicznych. Wciąż nie dojrzeliśmy do społecznej uczciwości, nie jesteśmy świadomi, że mamy wspólny portfel, czyli budżet państwa – podsumowuje Sławomir Paruch.
Prezes jak kioskarz
Niesprawiedliwe zasady oskładkowania to temat rzeka. W latach 60. prawdziwym hitem była ballada Tadeusza Chyły „Cysorz”. Nie da się ukryć, że nie tylko „cysorz to ma klawe życie”. Przedsiębiorca też. Bo w jakim kraju prezes wielkiej firmy zarabiający rocznie miliony złotych może w majestacie prawa płacić składki w tej samej wysokości co właściciel małego warzywniaka lub kiosku z gazetami.
Obowiązujące w Polsce zasady podlegania ubezpieczeniom społecznym służą tylko jednemu. Pracownicy czy osoby pracujące na podstawie umów cywilnoprawnych mają zarabiać mało, by pracodawcy nie musieli opłacać wysokich składek do ZUS. Co więcej, mechanizm kontroli prowadzonej przez ZUS jest w taki sposób skonstruowany, że nikt się nie interesuje, jeśli pracownik lub pracujących na śmieciówce otrzymuje równowartość płacy minimalnej. Problem się zaczyna, jeśli pracodawca chce takiej osobie zapłacić więcej i nie daj Boże podwładny zachoruje, to natychmiast jest obniżany jego zasiłek i pojawia się zarzut, że w ten sposób pracownik chce wyłudzić wyższy zasiłek. Na innych prawach są pracodawcy. Właściciele firm bez względu na swoje dochody mogą płacić ryczałtowe składki liczone od podstawy 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia, a kiedy chorują, mogą sobie podnieść podstawę do 250 proc. przeciętnego wynagrodzenia i od tego płacić dobrowolne składki chorobowe i ZUS nie ma prawa im nic zarzucić.
Firma rządzi
W Polsce w 1999 r. wprowadzono zasadę, że osoba prowadząca działalność gospodarczą ma prawo do opłacania składek w zryczałtowanej wysokości, która nie ma nic wspólnego z faktycznymi dochodami ubezpieczonego. Podstawę wymiaru składek na ubezpieczenia społeczne dla przedsiębiorców opłacających składki na zasadach ogólnych stanowi zadeklarowana kwota, nie niższa jednak niż 60 proc. prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia miesięcznego przyjętego do ustalenia kwoty ograniczenia rocznej podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe, ogłoszonego na dany rok kalendarzowy. W 2016 r. jest to kwota 3959 zł. Za każdym razem, kiedy prezes ZUS podaje nowe obowiązkowe składki, które co miesiąc muszą być odprowadzane do systemu ubezpieczeniowego, podnosi się krzyk, że znów prowadzący firmy muszą płacić więcej. Nikt z nich jednak nie chce widzieć tego, że to właśnie osoby prowadzące własny biznes są beneficjentami reformy systemu ubezpieczeniowego w 1999 r. W odróżnieniu od swoich pracowników zyski z działalności mogą bowiem zostawić dla siebie. Mają więc pieniądze na czesne dla swoich dzieci w prywatnych szkołach, luksusowe auta, wakacje na krańcu świata. Natomiast ich podwładni pracujący za płacę minimalną muszą płacić składki i podatki od każdej zarobionej złotówki.
– To jest sytuacja bez precedensu, żeby kolejne rządy neoliberalne dawały przyzwolenie na politykę niskich płac i przechwytywanie zysku przez przedsiębiorców. Jestem bardzo ciekawa, jak duży musi być deficyt w ZUS spowodowany niskimi wpłatami do systemu przez osoby prowadzące działalność gospodarczą, żeby w końcu położono kres tak potwornemu wyzyskowi polskich pracowników – zauważa prof. Leokadia Oręziak ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
Bunt pracowników
Ale to nie koniec niesprawiedliwości. Okazuje się, że w Polsce przedsiębiorca nawet niemający dochodu może swobodnie podnieść składkę, aby uzyskać świadczenie ograniczone wprawdzie do 250 proc. To samo działanie w odniesieniu do pracownika uzyskującego rzeczywisty dochód nazywa się instrumentalnym wykorzystaniem systemu ubezpieczeń. A wszystko to za sprawą uchwały Sądu Najwyższego z 21 kwietnia 2010 r. (sygn. akt II UZP 1/10), w której stwierdzono, że ZUS nie posiada uprawnień do weryfikacji deklarowanej kwoty opłacania składek. Uchwała ta była wynikiem rozpatrywania sprawy przedsiębiorczej matki. ZUS próbował bowiem udowodnić, że jej celem było uzyskanie zasiłku w sytuacji, gdy firma nie miała wystarczających dochodów.
– To kolejny dowód na to, że etatowi pracownicy są w dużo gorszej sytuacji niż prowadzący działalność gospodarczą. I dochodzi do takiej sytuacji, że to właśnie na zatrudnionych przerzucono ciężar utrzymywania ZUS, ograniczając ich prawa do minimum. Takie zachowanie rządzących można tylko porównać do tego, co się dzieje w republikach bananowych – zauważa prof. Leokadia Oręziak.
Natomiast Piotr Lewandowski, prezes zarządu Instytutu Badań Strukturalnych, zwraca uwagę na jeszcze jedno niebezpieczeństwo.– W Polsce mamy do czynienia z pośrednim dotowaniem biznesu przez państwo. Osoby prowadzące działalność gospodarczą, które obecnie opłacają najniższe składki ubezpieczeniowe, w przyszłości przyjdą do ZUS po emeryturę minimalną. I dostaną ją, jeśli udowodnią wymagany staż ubezpieczeniowy – tłumaczy Piotr Lewandowski.
Wskazuje także na coraz bardziej widoczną segmentację na rynku pracy. Z jednej bowiem strony pracownicy są nadmiernie obciążani kosztami utrzymania systemu ubezpieczeniowego, a z drugiej cała armia ludzi pracuje na czarno.
– To, co powiem, może pani wykorzystać w tekście lub nie, ale ja nie wierzę ani w ZUS, ani w emerytury wypłacane z obecnie funkcjonującego systemu. Mam czworo dzieci i wiem, że na starość jak będę chory, będą mógł liczyć na ich pomoc – dodaje Piotr Lewandowski.
Konieczne zmiany
Także Andrzej Strębski, niezależny ekspert ubezpieczeniowy, nie ma wątpliwości, że obecnie działający system wymaga zmian.
– Utrzymywanie obecnych zasad prowadzi do patologii. A przecież w Polsce jest gotowy wzorzec umożliwiający płacenie składek w zależności od dochodu. W mojej ocenie osoby prowadzące firmy powinny płacić co miesiąc zaliczkę na ZUS. Po zakończeniu roku – podobnie jak ma to miejsce w przypadku podatku PIT – powinny być obliczane dochody będące podstawą oskładkowania. I na koniec powinno nastąpić rozliczenie roku – dodaje Andrzej Strębski.
Wyjaśnia także, że w systemie podatkowym są gotowe stawki określające wysokość dochodu dla konkretnie prowadzonej działalności. Nic nie trzeba liczyć.
– Tylko trzeba z tego skorzystać. I bardzo szybko się okaże, że wpływy do ZUS będą wyższe. Ale do takiej zmiany trzeba odważnej decyzji politycznej rządu. A przy okazji warto także zrobić porządek z KRUS, gdzie podstawą płacenia składek jest powierzchnia gospodarstwa, a nie dochody z produkcji rolnej. Może w Polsce nie rosną banany, ale wiele grup społecznych zachowuje się tak, jakby miało specjalne przywileje. Nadane im kosztem innych – dodaje Andrzej Strębski.
Prof. Elżbieta Kryńska Uniwersytet Łódzki, kierownik Zakładu Zatrudnienia i Rynku Pracy Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych / Dziennik Gazeta Prawna
Konieczne ujednolicenie zasad zatrudniania
Preferowane przez pracodawców sposoby angażowania pracowników w dużej mierze wynikają z presji konkurencyjności i elastyczności, wymuszanych przez współczesne uwarunkowania gospodarcze. Wzmocnił je postęp technologiczny, zwłaszcza w zakresie przekazu informacji, który umożliwił niemalże w każdej dziedzinie konkurencję globalną. A konkurować można m.in. dzięki obniżeniu kosztów pracy. Jednocześnie każdemu państwu zagrażają procesy delokalizacji – w praktyce w inne miejsce można dziś przenieść prawie każdą działalność produkcyjną i wiele usługowych. Dodatkowo nie można zapominać, że w ostatnich dekadach bezrobocie utrzymywało się – w przeważającym okresie – na wysokim poziomie, co jest równoznaczne z dyktatem pracodawcy na rynku. Oszczędzaniu na pracownikach sprzyjały też przepisy o zamówieniach publicznych, preferujące oferty z najniższymi cenami. W rezultacie upowszechniło się zatrudnienie na podstawie umów cywilnoprawnych i na czas określony, bo wiążą się one z mniejszymi obciążeniami i obowiązkami po stronie firm. Moim zdaniem jedynym sposobem na likwidację podziałów na rynku pracy jest wyrównanie zasad zatrudnienia wszystkich osób wykonujących pracę zarobkową. W zakresie umów to już się dzieje, m.in. poprzez ograniczenie zatrudnienia na czas określony. Problemem są jednak przede wszystkim zbyt niskie wynagrodzenia. Pozytywną propozycją jest wprowadzenie 12-złotowej, minimalnej stawki godzinowej, ale przecież nie możemy zadekretować ogólnego wzrostu płac w firmach prywatnych. Ten może być w praktyce zapewniony tylko dzięki poprawie sytuacji pracownika na rynku, co już się w praktyce dzieje ze względu na ubytek osób w wieku produkcyjnym. Aby płace rosły, w długoterminowej perspektywie potrzebna jest jednak mądra polityka makroekonomiczna, a zwłaszcza strukturalna. Chodzi tu o stworzenie warunków rozwoju dziedzin gwarantujących naszej gospodarce konkurencyjność, która nie będzie oparta na niskich kosztach pracy.