Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą wileńskim powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło”. Ten cytat z „Potopu” zawsze przychodzi mi do głowy, kiedy rozmowa dotyczy umów śmieciowych.
Polski rynek pracy był jak postaw sukna, za które ciągnęły potężne związki zawodowe niektórych branż, korporacje lekarzy czy prawników, organizacje przedsiębiorców i wielcy inwestorzy. Ten postaw sukna już dawno został porwany i nieliczni uszyli sobie z niego bardzo wygodne płaszcze. Pracownicy państwowych gigantów, szczęśliwcy, którzy dostali etat, zwolnieni z opłat inwestorzy. Nielicznym jest ciepło i wygodnie. Problem polega na tym, że dla większości tego sukna zabrakło.
Zamiast mieć jeden wspólny rynek pracy, mamy mnóstwo małych rynków i ryneczków pracy. Kelner w restauracji żyje w zupełnie innym świecie niż etatowiec z państwowej spółki, który zajrzał do niego na obiad. Gdyby różnica w ich sytuacji była związana z umiejętnościami i efektywnością, wtedy moglibyśmy mówić o rynku. Ale tak nie jest. Jeżeli naprawdę chcemy pomóc osobom na śmieciówkach, to ci, którzy teraz mają etaty i przywileje, muszą z części z nich zrezygnować. Z części elastyczności i niskich kosztów muszą też zrezygnować przedsiębiorcy. I jedni, i drudzy mogą dzięki temu uzyskać sprawny i efektywny rynek pracy oraz społeczną stabilizację.