Brak rąk do pracy i ogromna rzesza tych, których trzeba utrzymać. Za kilka lat problem demograficzny dotknie nas wszystkich. W jego rozwiązaniu może pomóc zapraszanie ze Wschodu młodych ludzi o polskich korzeniach. Dlaczego tego nie robimy?
Nieważne, którą gazetę otworzymy, jaki kanał telewizyjny włączymy, czy spytamy polityka z prawej, czy lewej strony, wszyscy będą zgodni: za kilka lat w kraju nad Wisłą wybuchnie bomba demograficzna. Przyczyny są dwie. Z jednej strony od lat mamy sytuację trwałego braku reprodukcji i zastępowalności pokoleń, czyli mówiąc mniej naukowo, rodzi się mniej ludzi, niż umiera. Drugą kwestią jest ujemne saldo migracyjne – znacznie więcej jest Polaków, którzy wyjeżdżają niż tych (Polaków i obcokrajowców), którzy chcą się nad Wisłą osiedlić. – Do emigracji skłaniają bezrobocie, ale co nawet bardziej istotne, niski poziom płac – wyjaśnia dr hab. Piotr Szukalski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego.
Do prostej zastępowalności pokoleń statystyczna Polka powinna mieć co najmniej dwójkę dzieci (dokładnie 2,1). Od lat jest to nieosiągalne i co ważniejsze, zmiana tego trendu wydaje się bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Znacznie łatwiej byłoby skupić się na zachętach imigracyjnych – tj. ściąganiu do Polski tych, którzy wyemigrowali (są to bardzo często ludzie młodzi i zaradni). Z tym że ściąganie tych, którzy ułożyli sobie tam życie, wymagałoby naprawdę potężnych zachęt, na które nas nie będzie stać. Nie ma się co oszukiwać – życie na Wyspach Brytyjskich jest łatwiejsze, mając prostą pracę, można dosyć dobrze funkcjonować. W Polsce pozwala to ledwo łączyć koniec z końcem.
Innym wyjściem jest ściąganie obcokrajowców z kręgów kulturowo zbliżonych. Ale w tym wypadku trzeba uważać. Zapraszanie nieznających języka, trudno adaptujących się osób bez umiejętności pożądanych na rynku pracy jest z punktu widzenia państwa strzałem w stopę – później trzeba będzie zapewnić im mieszkanie, zasiłki itd. Nieco upraszczając – zamiast zarabiać na podatkach, państwo będzie wydawać na zapomogi. Nie mówiąc już o takiej sytuacji jak np. we Francji i innych krajach Europy Zachodniej, gdzie imigracja dużej liczby słabo integrujących się mieszkańców z dawnych kolonii prowadzi do niepokojów społecznych.

W edukacji siła

Przykładem, jak dobrze działać w sferze „profilowania imigrantów”, jest niepubliczne liceum – Kolegium św. Stanisława Kostki, które działa w Warszawie. Obecnie uczy się tu ponad stu uczniów mających polskie korzenie, ale pochodzących z dawnych republik Związku Radzieckiego. Dania, Daryna, Denis, Teatyna – choć imiona brzmią niezbyt polsko, to ich dziadkowie czy pradziadkowie byli Polakami. – To są potomkowie różnych fal emigracji. Czasem jeszcze z czasów zaborów, czasem z przesiedleń związanych z pokojem ryskim w 1921 r. lub II wojną światową – mówi Jacek Strzałkowski, wicedyrektor kolegium. – My zapewniamy im szkołę oraz zakwaterowanie i wyżywienie. Problemy oczywiście są: młodzież przyjeżdża do nas z różnych szkół, w różnym stopniu zna język polski, a przecież po trzech latach nauki zdaje z niego maturę – dodaje wychowawca.
Edukacja dzieci z dawnego ZSRR zaczęła się w 2003 r. Na początku było ich ledwie dwadzieścia, teraz w jednym roczniku jest powyżej 50. – Chętnych jest więcej, moglibyśmy utworzyć trzy, a nie dwie pierwsze klasy, ale po prostu nie mamy środków – tłumaczy Ewa Pietrykiewicz, dyrektor liceum. Szkoła dostaje normalne dotacje na ucznia z Ministerstwa Edukacji Narodowej (nieco poniżej 500 zł miesięcznie) oraz pobiera opłaty od uczniów (450 zł). Reszta (ok. tysiąc złotych) pochodzi z grantów (m.in. Ministerstwa Spraw Zagranicznych) oraz od sponsorów prywatnych. W pomoc szkole angażuje się również polska arystokracja – w ten sposób nawiązuje do tradycji z lat 1908–1944, kiedy to w ramach mecenatu rodzin ziemiańskich w placówce kształciła się niezamożna młodzież z Kresów.
Uczniowie już na wstępie podlegają ostrej selekcji: by dostać się do liceum, muszą mieć odpowiednio wysoką średnią (powyżej 4) i mieć odpowiednio zamożnych rodziców – na opłatę nie każdy może sobie pozwolić. Efekty są. Po drodze wykrusza się niewielka część (doświadczenia pokazują, że np. Gruzinki chcą wracać na Kaukaz, by wyjść za mąż jeszcze jako nastolatki, natomiast Gruzini radzą sobie znakomicie). Za to wszyscy absolwenci idą na studia. Szkołę ukończyło do tej pory kilka roczników. Pierwsze z nich zakładają tutaj rodziny i doczekały się już potomstwa.
Są to młodzi, wykształceni ludzie, którzy mówią po polsku i z dużym prawdopodobieństwem poradzą sobie na rynku pracy. – Potencjał jest, gdyby mieć odpowiednie środki i państwo by faktycznie chciało, to takich młodych ludzi można by ściągać i tysiąc rocznie – stwierdza Ewa Pietrykiewicz. – A my od lat nie możemy się doczekać chociażby budynku dla naszej działalności.

Zwrot po 5 latach

Żeby jednak zorganizować taki „zaciąg” na większą skalę, musiałoby się w to włączyć państwo. Co zasadniczo jest zgodne z obowiązującą koncepcją. – W polityce imigracyjnej Polski priorytetem jest rynek pracy, reagowanie na zmieniające się zapotrzebowanie na pracę cudzoziemców – mówiła w rozmowie z DGP kilka tygodni temu Monika Prus, dyrektor departamentu polityki migracyjnej w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. – Istotne jest też określenie priorytetowych grup, na których przyjeździe najbardziej nam zależy. Pierwsza z nich to cudzoziemcy pochodzenia polskiego. Ich jest najłatwiej zintegrować – dodawała urzędniczka.
Tymczasem wciąż nie możemy się zdecydować, czy Polaków ze Wschodu chcemy ściągać do kraju, czy wspierać ich za granicą tak, by tam krzewili polskość. W pewnym sensie jest to pytanie o to, czy chcemy być silni symbolicznie wszędzie, czy silni ekonomicznie i gospodarczo w jednym miejscu – w Polsce. A my z jednej strony dotujemy wyjazdy polskich zespołów ludowych za granicę, ale brakuje nam rozbudowanej sieci placówek kulturalnych, które działałyby z rozmachem. Z drugiej mamy szkielet systemu stypendialnego dla studentów ze Wschodu, ale brakuje środków, by uruchomić go na większą skalę. Chcąc trzymać dwie sroki za ogon, tracimy obie – z przyczyn finansowych na żadnej z tych płaszczyzn nie działamy w skali, która pozwoliłaby nam mieć na cokolwiek wpływ. – Ale czasem przy programie repatriacji urzędnicy po prostu nie wydają wszystkich pieniędzy! My nie mamy żadnej polityki związanej z migracją. Jesteśmy państwem emigranckim, a nawet nie mamy urzędu, który by się zajmował kilkunastoma milionami Polaków poza granicami – stwierdza dr Robert Wyszyński, który zasiada w Radzie Programowej Stowarzyszenia Wspólnota Polska. – Jeśli chodzi o repatriację ze Wschodu, to nie ma jasnych reguł, nie ma list, wszystko odbywa się w sposób niejasny. Proszę pamiętać, że kilka osób z powodu takich niejasności w MSZ już zwolniono.
Wyszyński wskazuje na przykłady naszych sąsiadów. Na przykład Niemcy swego czasu oszacowali, w ciągu ilu lat zwraca im się inwestycja w repatriantów, czyli ściąganie całych rodzin. Wyszło, że po pięciu. Dlatego nasi zachodni sąsiedzi tak chętnie przyjmowali do siebie tych, przyznawali się do niemieckich korzeni – ich na to stać. Polska podobnej symulacji nigdy nawet nie przeprowadziła. Z kolei Rosja, której sytuacja demograficzna rysuje się w barwach jeszcze ciemniejszych niż nasza, w byłych republikach radzieckich rozdaje paszporty na lewo i prawo. Co ciekawe, ściąga m.in. ludzi o polskich korzeniach z Kazachstanu. Oczywiście z jednej strony jest to podyktowane geopolityką, jak np. wzmacnianie mniejszości rosyjskiej na Łotwie, ale ma także załatać powstającą wyrwę demograficzną. Inną sprawą jest to, że powstała kilka lat temu organizacja Ruski Mir na całym świecie dba o diaspory rosyjskojęzyczne – np. w Niemczech wspomaga wydawanie codziennych gazet. Mołdawia z kolei tworzy specjalne strefy ekonomiczne dla tych, którzy wrócą z emigracji (głównie z Rosji) i chcą założyć własną firmę. Meksyk swoim emigrantom do zakładania firm w kraju wręcz dopłaca.
U nas problem powrotów z emigracji pojawia się tylko podczas kampanii wyborczej, gdy można pojechać do Londynu czy Dublina i zachęcać: „wracajcie”. A o repatriacji osób pochodzenia polskiego nie mówi się już w ogóle (jeszcze kilkanaście lat temu temat był dosyć gorący). – Proszę pamiętać, że tu w grę wchodzą nie tylko kwestie ekonomiczne.
Chodzi również o zadośćuczynienie – przesiedleńcy cierpieli tylko za to, że byli Polakami. Dlatego państwo polskie ma w stosunku do nich zobowiązania – mówi Wyszyński.

Zagrożenie narasta

Mniej idealistycznie, kierując się – jak sam twierdzi – „bardziej głową, a nie sercem”, ocenia to profesor Paweł Hut z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. – Faktycznie, warto ściągać ludzi o polskich korzeniach do kraju. Ale tych, którzy są młodzi i sobie poradzą. Z tym że trzeba być świadomym jednej rzeczy – większość z nich wcale nie będzie chciała tu zostać. Już teraz można zaobserwować to, że ci, którzy dostali obywatelstwo polskie i mogą się bez problemów przemieszczać po Europie, po prostu jadą dalej na Zachód – stwierdza socjolog.
Rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie mechanizmu, który by repatriantów zmusił do zostania w Polsce np. na lat pięć. – Podobne mechanizmy działają w Finlandii. Tam część imigrantów dostaje prawo do pracy, pomoc w adaptacji, ale muszą też dać coś od siebie, nauczyć się języka itd. Gdy już się urządzą, to po pięciu latach dostają obywatelstwo fińskie, czyli mogą mieszkać w dowolnym kraju UE – opowiada Hut. Z tym że wtedy już niewielu chce wyjeżdżać, bo są zintegrowani z fińskim społeczeństwem.
– Moim zdaniem tworzenie specjalnych warunków dla ludzi o polskich korzeniach może działać tylko jak część większej całości – kompleksowej polityki imigracyjnej, której nam brakuje. Ale te przywileje nie powinny być zbyt duże – mówi z kolei Wojciech Łukowski z Ośrodka Badań nad Migracjami UW. Jeszcze dalej idzie Piotr Szukalski, który twierdzi, że powinniśmy się skupić na zachęcaniu do imigracji np. chrześcijan z Bliskiego Wschodu czy Afryki, którzy podzielają nasz system wartości. Dla nich Polska będzie krajem naprawdę atrakcyjnym.
Według Ministerstwa Spraw Zagranicznych na Wschodzie żyje ok. 1,5 mln Polaków. Jest to swego rodzaju „rezerwuar”, o którym mówi się od lat, a politycy i urzędnicy uważają, że nie da się go wykorzystać. Dotychczas zupełnie tego nie robiliśmy – choć w latach 90. mówiło się dużo o repatriacji, to tak naprawdę skala zjawiska była bardzo niewielka. Przy pomocy państwa – samorządy były zobligowane do zapewnienia repatriantom mieszkań – ściągnięto zaledwie kilkaset osób. Na własną rękę do Polski wróciło kilka tysięcy.
Ale gdy bomba demograficzna tyka coraz głośniej, warto przyjrzeć się naszej polityce imigracyjnej raz jeszcze. Rozbrojenie na pewno jest prostsze niż sprzątanie po wybuchu.