Dyplomy, kursy, staże, języki – to już za mało, żeby zdobyć dobrą pracę. Dziś liczy się jeszcze to, z jakiego jesteś domu. Dopiero to ustawia cię w życiu.
Już nie dyplom, nawet niezłej szkoły wyższej. Nie kompetencje, staże, dziesiątki ukończonych kursów. Biegła znajomość języków zapisana w CV to także mało. W dzisiejszej Polsce praca stała się dobrem deficytowym, a znalezienie dobrej, przyzwoicie płatnej posady jest niespodzianką od losu. Aby znaleźć się w wąskim gronie zwycięzców, nie wystarczy być przebojowym, kreatywnym i dobrze się uczyć. Równie ważne jak wykształcenie formalne, kompetencje, cechy charakteru jest to, z jakiego pochodzisz domu. I jaki masz za sobą kapitał kulturowy. Przeczytane książki. Wyoglądane filmy i spektakle. Poznane miejsca. I ludzie, których znasz. Skończyła się epoka transformacji i rewolucji, która zawsze oznacza błyskawiczne kariery i awans społeczny mas. W dodatku nadszedł kryzys i rynek nie jest w stanie przyjąć zastępów młodych wylewających się co roku z murów wyższych uczelni.
Więc – mówiąc brzydko – schowaj dyplom i szoruj do garów, kochanie. Twój tatuś jest nikim, mama ogląda seriale, a ty masz krzywy zgryz i niezgrabnie podajesz dłoń na powitanie. Dobre miejsce pracy jest tylko dla najlepszych. Radź sobie, jak umiesz.
– Pewnie, że jeśli dziś pracodawca ma do wyboru dwóch kandydatów o podobnych kompetencjach, to wybierze tego nawet słabszego, ale mówiącego poprawną polszczyzną, wiedzącego, kiedy i do kogo wyciągnąć rękę, a kiedy poczekać. Lepiej wyglądającego, sprawiającego lepsze wrażenie. Z kręgiem rodzinnym i przyjaciół, a więc takiego, który jest dobrze umocowany społecznie. Zawodowe braki można szybko nadrobić, ale trudno zmienić entourage i przyzwyczajenia człowieka – mówi Piotr Wielgomas, prezes zarządu firmy Bigram SA. A dr Maciej Bukowski, prezes Instytutu Badań Strukturalnych, dodaje, że kiedy dobrych jest wielu, zwycięzca może być tylko jeden.
Liczby i demografia
Wielka smuta – tak można metaforycznie określić to, co się dzieje wśród młodych ludzi i ich rodzin. Jedna trzecia Polaków do 25. roku życia jest bez pracy. Większość z tych młodych – bez pracy i perspektyw – ma w kieszeni (albo wkrótce będzie mieć) dyplom wyższej uczelni. Jak jeszcze niedawno sądzili – przepustkę do lepszego świata, bilet na samolot kariery, kartę bankomatową bez limitu. Ale coś trzasnęło, coś huknęło, coś się popsuło. Ciągnący się od 2008 r. kryzys wepchnął marzenia, ambicje i plany milionów osób na całym świecie do gospodarczych grobów. I zasypał. We wszystkich krajach to załamanie dotknęło młodzież, jednak i na tym niewesołym tle tej naszej dzieciarni szczególnie się dostało. Przecież dopiero zaczęli żyć, dopiero poczynili śmiałe plany, zainwestowali w przyszłość. Choćby płacąc za naukę na prywatnej wyższej uczelni. Jeszcze niedawno wszyscy chwalili ich, że tacy żądni wiedzy, ambitni, a dziś zbierają cięgi. Że nie umieli myśleć perspektywicznie. Trzeba się było fachu uczyć, a nie wierzyć w mrzonki – pouczają ich mądre głowy.
Co roku wyższe uczelnie w Polsce opuszcza ok. 200 tys. absolwentów. Aby ich wszystkich przyjąć, rynek pracy musiałby wygenerować – też w cyklu 12-miesięcznym – co najmniej tyle miejsc pracy. I to jeszcze dostosowanych do ich wykształcenia i możliwości, co jest trudne nawet w okresie prosperity. Nie mówiąc o zrobieniu kariery. Zwłaszcza że, jak zauważa dr Maciej Duszczyk z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, starsi tych miejsc nie zwalniają. Jest wielki tłok – na wszystkich szczeblach i poziomach.
Dziś sytuacja jest dokładnie odwrotna niż na początku lat 90., kiedy ruszał nowy projekt pod nazwą III RP, powstawały zręby kapitalistycznej gospodarki i świat nabierał rozpędu. Wówczas i kariery były szybkie, można rzec – ponaddźwiękowe.
Dwudziestoparolatkowie, którzy po roku czy dwóch latach zostawali dyrektorami finansowymi, prezesami, tkwią w tych fotelach do dziś. W pełni sił, w rozkwicie karier. Na ich miejsca czyhają czterdziestolatkowie. I nie mogą się doczekać, bo tamci nie zamierzają odchodzić. Muszą się więc godzić z podrzędniejszymi stanowiskami, które w normalnej sytuacji powinni zajmować trzydziestolatkowie. Dla młodszych nie ma miejsca. Choćby byli nie wiadomo jak zdolni. Ba, na rynku wciąż aktywne jest także pokolenie wyżu lat powojennych – 680 tys. urodzeń w 1950 r. i podobne przyrosty ludności co roku. – I oni wszyscy wdrapują się na tę jedną wąską półkę, na którą co roku więcej osób stara się wejść, niż z niej schodzi – wyjaśnia socjolog. PKB się kurczy, zaczyna się tragedia.
Historia się kłania
Albo, jeśli spojrzeć na to inaczej, zaczyna robić się normalnie. Historia zatacza koło. – Wszelkie rewolucje sprzyjają zmianom, ludzie masowo zamieniają się miejscami na szczeblach drabiny społecznej: kiedy jedni z niej spadają, drudzy idą w górę – opisuje socjolog dr Krzysztof Łęcki z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Weźmy sytuację z II połowy XIX wieku, kiedy na ziemiach polskich zaczęła się industrializacja. Oznaczała błyskawiczny awans społeczny i cywilizacyjny zabiedzonych warstw chłopskich, które ze swoich – kurnych często – chat przeniosły się do kamienic. Wprawdzie do suteryn, z wygódką na zewnątrz, ale i tak do warunków o niebo lepszych, do rozwijających się miast, gdzie można było poprawić standard życia i zdobyć fach.
II Rzeczpospolita to był kolejny skok – budujące się od podstaw państwo potrzebowało, prócz tradycyjnych (ziemiaństwa, arystokracji), elit całkiem nowych. Jak podnosi prof. Janusz Żarnowski, w Polsce międzywojennej przyrost odsetka „umysłowych” był najszybszy ze wszystkich grup zatrudnionych. Wykształconych specjalistów z różnych dziedzin, ludzi kultury, intelektualistów i polityków, ale także urzędników i innych pracowników niemanualnych, zaludniających coraz liczniejsze biura, sklepy, magazyny, instytucje usługowe. To właśnie te grupy, czynne zawodowo i kulturalnie, funkcjonowały jako pośrednik między rozwijającą się cywilizacją zachodnią a społeczeństwem polskim. Każdy zdolny i pracowity człowiek nosił w swoim plecaku buławę albo przynajmniej mógł zostać oficerem. W każdym razie do Wielkiego Kryzysu lat 30., kiedy produkcja przemysłowa spadła o połowę – analogia do czasów dzisiejszych, można rzec, sama się narzuca.
A potem wybuchła wojna. Pola bitew, katownie gestapo, Smoleńsk i Oświęcim. Powstanie warszawskie i Szare Szeregi. Wyzwolenie i stalinizm. Miejsce bohaterów, którzy zapełnili groby, ruszył wypełniać lud pracujący miast i wsi. „Dziś jam subiektem, a jutro ścieram cesarstwa z mapy” – pisał Włodzimierz Majakowski. To także był czas błyskawicznych karier i awansów pod hasłem „partia z narodem”, „młodzież z partią”. Zamiast autentycznych elit, wykształciła się klasa partyjnych cwaniaków kijem i marchewką powodujących tłumem niewolników. Miejsce inteligenta zajął „obywatel Dreptak”. Ale i ten czas, tym razem na szczęście, niezbyt długo trwał. Do 1989 r.
O to, kto się uwłaszczył na III Rzeczypospolitej, co było zbrodnią, a co koniecznością, wciąż utaczają sobie polemicznej krwi legiony historyków i polityków. Dlatego zostawimy ten wątek w spokoju. Bezsporny jest fakt, że ta epoka, choć rujnując życie tysięcy robotników upadającego przemysłu i rolników dawnych PGR-ów, była nowym otwarciem dla innych. Zaradnych i spryciarzy, którzy budowali imperia finansowe, zaczynając od handlu na polowych łóżkach, szycia dżinsów w piwnicznych warsztatach, eksporcie malin. Drobnymi i mniej drobnymi geszeftami budowała się klasa średnia. Miejsce starych, PRL-owskich partyjnych elit zajmowały nowe.
Etos „od pucybuta do milionera” znów robił karierę. Tylko bohater się zmieniał. Najpierw był to biznesmen w białych skarpetach i mokasynach noszonych do garnituru z krempliny, który walizkami przenosił pieniądze, a przy uchu trzymał cegłę ważącej pół kilograma Nokii. Zaraz jego miejsce zajął menedżer odziany jak z katalogu, zarabiający sowicie w zachodniej korporacji, mieszkający w willi na przedmieściu i jeżdżący na wczasy za granicę. Światowe firmy otwierały się w Polsce jedna za drugą, potrzebowały osób z dyplomem. Zasysały ich niczym wielki, przemysłowy odkurzacz, byle mieli jakąś tam wiedzę, byle byli w stanie czegoś się więcej nauczyć i chętnie wskakiwali w garnitury według dress codu. To były piękne korpo-czasy korpo-ludzi. Każdy miał szansę. Byle liznął angielskiego i potrafił napisać CV. Tak w latach 90. zrodził się wielki boom edukacyjny. I wciąż trwa. Tyle że dyplom nie gwarantuje już niczego. Poza stratą czasu.
Marcin i Olga
Wyrównywanie szans – to był cel reformy szkolnictwa. I wielkiej akcji propagandowej, która – prócz marzeń o lepszym życiu – zaganiała młodzież do szkół wyższych. Wyszło, jak wyszło. Dzisiaj niemal każdy młody człowiek, który nie ma dysfunkcji intelektualnych, zdaje maturę. I kończy wyższą uczelnię. Udało nam się w tej kwestii przegonić świat. To sukces. Jest nim również to, że dochowaliśmy się kolejnych elit. Jak mówi dr Maciej Bukowski, znów zaczęła się wykształcać klasa wyższa – choć można ją rozmaicie definiować. Czy to pod względem zamożności, jakości wykształcenia czy rodzaju wykonywanego zawodu. To przemysłowcy, bankowcy, top inteligencja, ludzie kultury. Czy choćby ta wyższa kadra menedżerska, która usiadła w dużych skórzanych fotelach. To różne grupy osób w sposób kosmiczny odstających pozycją od reszty społeczeństwa. A ich dzieci weszły już w wiek, kiedy człowiek stara się stawać na własne nogi. I właśnie one – w przeciwieństwie do reszty – z powodzeniem to robią. Nie będziemy bawić się w serwis plotkarski, by pokazać, jak syn lub córka Y czy X brylują na salonach i przejmują po rodzicielach imperium. Kwestia jest szersza. Nie dotyczy jedynie potomstwa celebrytów, ale osób, które coś mają. Więcej pieniędzy, znajomości, ambicji, którą przekazały młodym. I więcej wiedzy o tym, jak świat jest poukładany. Można powiedzieć – banał. Ale ten banał w zbiciu z marzeniami i ideą Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka sprzed 65 lat, jakie minęły od jej uchwalenia, tworzy mieszankę wybuchową. „Wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi pod względem swej godności i swych praw” – mówi dokument. Ale już nie szans.
Gdyby to był artykuł do któregoś z „tablozynów”, jak przyjęło się określać niby-opiniotwórcze magazyny, będące faktycznie tabloidami, przytoczyłabym tutaj pouczającą historię. Olgi, córki dziennikarza i bizneswoman, która od małego pojawiała się z rodzicami na premierach i wernisażach, chodziła do gimnazjum i liceum z wykładowym językiem francuskim (do tego angielski – nativ speaker przychodził do domu trzy razy w tygodniu). Jeździła na własnym koniu, a wakacje spędzała u zaprzyjaźnionych rodzin w Burgundii. W domu gonili ją do grania na pianinie. Ma wiele „wujków” i „cioć”, będących ważnymi ludźmi, którzy wypili z jej rodzicami morze wódki i wina, dyskutując o polityce i trendach.
A potem opowiedziałabym historię Marcina, chłopaka wychowywanego w rozbitej rodzinie. Od małego zarabiał na kieszonkowe, roznosząc ulotki. Dobrze się uczył, ale po lekcjach ganiał z kolegami z bloku. Po angielsku dziś mówi jak Kali, bo nigdy nie brał korepetycji. Olga dostała się bez problemu na publiczną uczelnię. Marcin poszedł na prywatną, też niezłą. Sam zarabiał na czesne. Jego zawodowym doświadczeniem można by obdzielić kilka osób. Średnią też miał dobrą. Skończył ten sam kierunek studiów co Olga. I... Wszyscy pointę tej bajki już znają. Ona w dużej kancelarii prawnej, on w dzień jeździ maszyną sprzątającą po supermarkecie, a w nocy palcem po mapie, wyznaczając kierunki emigracji. Olga jest czarująca, swobodna i kochana. Marcin to współczesny Raskolnikow, biedny i nieufny. Patrzy spode łba. Mówi, że jak stąd nie wyjedzie, to kogoś zabije albo coś wysadzi. Nawet mu się nie chce odbierać swojego dyplomu. Znam ich oboje osobiście. I wy też znacie takich młodych.
Jeszcze dziesięć lat temu Marcin nie miałby problemu ze znalezieniem pracy. Dziś mobilność pokoleniowa dochodów, choć nikt jej ostatnio nie badał w naszym kraju, jest zdaniem moich rozmówców na bardzo niskim poziomie. Czyli: biednym się rodzisz, biednym umrzesz, choćbyś miał trzy dyplomy. To oczywiście reguła, od której są odstępstwa. Klasyka gatunku. Już Pierre Bourdieu dowodził wiele lat temu, że to kapitał kulturowy tak naprawdę decyduje o tym, kim jesteś w życiu.
Selekcja i korupcja
Kiedy półka rynku pracy jest wąska i nie mieści wszystkich, ludzie szukają różnych sposobów, aby się na niej jakoś zagnieździć. Pierwsze, co przychodzi do głowy, to znajomości i nepotyzm.
Są zwłaszcza udziałem małych środowisk: samorządów, małych firm z udziałem Skarbu Państwa, gdzie posadę dostaje tylko „Antka kobity ojca szwagra brat” albo inny kumpel. A kiedy nastaje nowa ekipa, wymieniana jest cała załoga ze sprzątaczkami włącznie. To w tym szczególnym otoczeniu pojęcia konkurs czy przetarg nabierają nowego znaczenia. Ich wynik jest znany, nim jeszcze zostaną rozpisane.
Piotr Pawłowski, właściciel firmy doradztwa personalnego, head hunter, wcześniej dyrektor personalny w dużych zakładach, przekonuje jednak, że wbrew powszechnemu przekonaniu te mechanizmy nie działają w dużych firmach, gdzie liczy się zysk, więc każde CV, każdy kandydat, oglądani są ze wszystkich stron. Nacisk na doskonałość jest tak wielki, że w anonsach o naborze pracowników pojawiają się warunki nie do spełnienia lub kuriozalne. „Firma zatrudni młode osoby do sprzątania. Wymagane wykształcenie co najmniej średnie, znajomość języka angielskiego, umiejętność pracy w zespole i prawo jazdy”.
Ale, jak tłumaczą fachowcy od rynku pracy, w działach HR także toczy się walka o życie, o udowodnienie własnej niezbędności. To dlatego ludzie tam zatrudni wymyślają coraz to nowe narzędzia, listy umiejętności, testy i profile kompetencyjne, z których trudno w praktyce skorzystać, bo z założenia są bzdurne. HR-owcy mimo wszystko je tworzą, a ludzie uczą się, jak oszukiwać programy dokonujące wstępnej selekcji nadesłanych CV, jak wpisywać kluczowe słowa, aby przejść do następnej rundy.
Jeśli jednak już kilku kandydatów dojdzie do rozmowy kwalifikacyjnej i tak zwycięży ten, który wyszedł z lepszego domu i odebrał lepszą kindersztubę. No, chyba że jest geniuszem informatycznym.
Rzecz w pewnych miękkich kompetencjach, których nawet najbardziej zdesperowani pracownicy działów personalnych nie są w stanie dopisać do listy wymagań. Jak opowiada Piotr Wielgomas z Bigram SA, prócz ogłady i umiejętności znalezienia się między ludźmi liczy się to, aby pewne zachowania wypadały naturalnie. – Więc nie tylko to, czy ktoś wstaje, gdy do pokoju wchodzi starsza osoba, ale też to, w jaki sposób to robi – wyjaśnia. Znajomość języków obcych jest standardowym wymogiem, więc teraz będzie ważne, czy mówisz z dobrym akcentem.
Anegdota z początków lat 90. z rozmowy o pracę w koncernie medialnym: Are you speak English – pytał rekruter. Kandydat, w lekkim szoku, po chwili zastanowienia: Yes, I am.
Teraz to już nie przejdzie. Dziś istotną sprawą – poza samym językiem i perfekcyjnym akcentem – będzie też znajomość kodów kulturowych krajów osób, z którymi przyjdzie komuś pracować. – Dlatego podróżowanie po świecie z mamą i tatą od małego dziecka bardzo się tu przydaje. Nie nadrobi się tego, jeżdżąc wózkiem widłowym po magazynie w supermarkecie w Anglii. I tak dalej.
Zjawiska społeczne mają to do siebie, że ich początków nikt nie dostrzega. A gdy się już rozpędzą, trudno je zahamować, choćby prowadziły ich uczestników w przepaść. Tak jest i teraz – na coraz bardziej wymagający rynek pracy starają się wedrzeć coraz to gorsi kandydaci. Albo inaczej: mamy do czynienia z wąską elitą, która nie ma konkurencji, i masami dzieciaków z intelektualnej prowincji, wciąż myślącymi, że dyplom wystarczy, aby się wedrzeć do lepszego świata. Ale one już nie awansują. Bo są za słabe. W dodatku nie mają tej samoświadomości, która zmusiłaby je do wytężonej pracy nad sobą. Dr Krzysztof Łęcki opowiada, że jeśli jeszcze na początku edukacyjnego boomu na studia szli faktycznie ci najlepsi, to teraz wszyscy, więc gatunkowo roczniki są coraz gorsze. – Może dlatego, że w Polsce wciąż pokutuje mit, że jakiś kierunek jest dobry i daje szanse na przyszłość – irytuje się. Ale powoli rozumiemy to, co już dawno pojęli np. Amerykanie: to, że skończyłeś prawo, jest najmniej ważne. Liczy się to, na jakiej uczelni, z kim mieszkałeś w kampusie, z jakimi kolegami jeździłeś na narty i czy masz patrona, który wciągnie cię do dobrej korporacji.
Więc przyjeżdżają do Warszawy i jeszcze paru akademickich miast młode słoiki z zawekowanymi przez matki bigosami i bograczami na przetrwanie tygodnia. Łęcki mówi, że chciałby im jakoś pomóc, wychować, nauczyć poprawnej polszczyzny choćby, ale opadają mu ręce. – Niech się pan spokojnie rozbierze, mówi mi niedawno studentka. Z uśmiechem dopowiadam, że mogę najwyżej zdjąć płaszcz, ale nawet nie zrozumiała dowcipu – opowiada socjolog. Inna, której kolega wykładowca zwrócił uwagę, że na egzamin ubrała się jak na plażę, pobiegła z płaczem do dziekana na skargę, że została potraktowana jak przedmiot, kiedy powinna się liczyć osobowość.
Marek „Prezes” Laskowski, właściciel klubu Progresja w Warszawie, do którego od lat przychodzą bawić się studenci, potwierdza te obserwacje z drugiej, zabawowej strony. Skarży się, że popularnością nie cieszą się ambitniejsze imprezy, choćby przeglądy filmów albo koncerty zespołów, których akurat nie ma na topie YouTuba. – Wie pani, przy czym się najchętniej bawi studencka młodzież – pyta, by samemu odpowiedzieć: disco polo. Gwiazdą jest też niejaki Chwytak, poziom betonu. Zażądali, aby na bierfeście zagrała kapela ludowa, a w kącie klubu umieścić zagrodę ze zwierzątkami. – To akademikowe dzieciaki, Polska B i C, które swoją wiedzę o świecie, ambicje czerpią z kolorowych magazynów, „Super Expressu” i TVN – podsumowuje Prezes.
Ale nawet do nich dociera powoli, że życie nie będzie takie różowe, jak myśleli. Jednak zamiast pracować nad sobą, wolą się dołować. Rozpacz tłumią browcem, wzruszeń szukają, nucąc „Ona tańczy dla mnie”.
Przepaść między Olgą i jej przyjaciółmi a kolegami Marcina pogłębia się i poszerza. Za ich życia będzie już nie do zasypania.
Ale to się zmieni
Doktor Maciej Duszczyk uspokaja jednak i radzi, aby nie panikować. To, czego nie są w stanie załatwić programy pomocy społecznej, gadające mądre głowy i elaboraty w uczonej prasie, jednym gestem uporządkują prawa demografii. Poczekajmy do 2020 r., to już za chwilę. Wówczas na rynek pracy zacznie wchodzić rocznik 1995 (250–300 tys. osób), a ci urodzeni w latach 50. (ponad 450–500 tys.) przechodzić na emeryturę. Półka opustoszeje, a ci, którzy na niej zostaną, nie pozwolili się zepchnąć, odetchną.
Poza tym, na co wskazuje Sebastian Popiel, członek zarządu firmy doradztwa personalnego People, przy całej tej inflacji edukacji młode pokolenie nie jest ani tak przegrane, ani głupie. Wie, czego chce. I czego nie chce: życia w stylu ich rodziców. Nie chcą domku na kredyt, kariery, która kradnie życie, adrenaliny zza biurka. Wolą sobie pożyć naprawdę, o czym mówią bez oporów, sprawiając wrażenie arogantów i abnegatów, bo często wymawiają zapomniane słowo „wolność”.
– Jednak to ich możliwości są tak naprawdę nieograniczone – przekonuje Popiel. Każdy z nich może założyć e-sklep i jeśli tylko będzie miał pomysł, jaki w nim umieścić towar, handlować z całym światem. Albo jeśli lubi gotować, założyć vloga, po czym zostać zamożnym celebrytą. To młodzi budują dla siebie świat, w którym wbrew pozorom świetnie się poruszają. A ci po 30. (pamiętajcie, nie należy im ufać) załamują ręce, bo przestają rozumieć, bo się gubią.
Więc właśnie ten czas, dziś, to stagnacja przed kolejną wielką rewolucją. Zamknęły się niektóre drzwi? Inna brama się szeroko otwiera.
Komentarze(84)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeWedług mnie artykuł ma charakter etnologiczny - zwraca uwagę, że rynek pracy będzie weryfikował jakość i wartość kulturową człowieka, jego dziedzictwo i faktyczne umiejętności, które żaden dyplom nie jest w stanie potwierdzić, a jedynie on sam.
W naszych warunkach trzeba pozmieniać systemy i pozwalniać patologiczne osobowości na stanowiskach decyzyjnych.
Trzeba zmienić kulturę pracy - po stronie pracodawcy i pracownika, u których "Przeczytane książki. Wyoglądane filmy i spektakle. Poznane miejsca. I ludzie, których znasz [ ... ] ", tworzą nasz wizerunek, osobowość,światopogląd, perspektywy.
Dawniej dyplom uczelni wyższej był WIELOZNACZNY, był bardzo szeroką informacją o człowieku! Z góry zakłada, że ma kanon określonej wiedzy, zasad i kieruje się określonymi wartościami.
Bywam w środowisku ludzi młodych, z dyplomami, ale nie potrafią ubrać
się zgodnie z sytuacją, mówią i piszą niepoprawnie, w relacjach i innymi popełniają karygodne błędy, a ich wiedza pochodzi z tabloidów, tzw. celebryci są ich wzorami i znają bardziej ich życiorysy niż historię Polski.
Nie potrafią interpretować świata, maja zasób słów na poziomie 7-latka i pretensje, ze świat nie daje im szansy!
A w tym tłumie i systemie gubimy perły i brylanty!
Ich ojciec był nauczycielem historii w prywatnej szkole, dorabiał w państwowej... albo na odwrót. Matka pracowała w NBP przy jakiejś mało eksponowanej czy 'mało ważnej' papierkowej pracy, bez bezpośredniego kontaktu z klientami.
Starszy z tych chłopaków skończył studia medyczne, a niedługo będzie kończył drugi kierunek - tym razem techniczny. Obecnie jest tak zajęty studiowaniem i dorabianiem na boku, że nawet nie ma czasu się zatrudnić na cały etat - mimo, że 'ma branie' rekruterów z lokalnych firm - oczywiście w zawodzie.
Młodszy też studiuje. Zostało mu około roku do ukończenia. Już pracuje w zawodzie w biurze projektów (budowlanych). Obaj ci chłopcy stracili oboje rodziców będąc jeszcze dziećmi, po wielu latach zmagań z nowotworami. Przez ostatnich kilka lat są formalnie sierotami. Jakoś im to nie przeszkodziło skończyć szkoły średnie, dostać się na studia, z sukcesem studiować oraz zacząć prace w zawodzie.
Nie mieli żadnych usłużnych wujków czy cioć. Dziadkowie przejęli formalną opiekę na kilka lat po swojej córce (matce chłopaków).
Babcia całe życie pracowała w różnych firmach jako zwykła księgowa, natomiast dziadek przepracował całą karierę zawodową jak konstruktor elektronik w jednej firmie, która chyba obecnie już nawet nie istnieje. Dla nich korporacje raczej odpadły w przedbiegach.
Być może sytuacja jest trudna, albo nawet bardzo trudna, jednak jakoś mnie uwiera ten defetyzm w powyższym artykule. Jedyne co można się z niego dowiedzieć, że jest tak źle że już nikt i nic na to nie może pomóc. Najlepiej się położyć na ziemi do góry brzuchem, rozłożyć szeroko ręce i nogi - słowem poddać się.
Z innej beczki:
Jeśli komuś się wydaje, że za granicami Polski tylko na niego czy nią czekają, to może się gorzko zdziwić. W The Sunday Times wyczytałem, że brytyjscy absolwenci wyższych uczelni mają dokładnie ten sam problem co polscy: mają wykształcenie a mimo to pracują za relatywnie kiepskie pieniądze i do późnej trzydziestki mieszkają z rodzicami lub w wynajętym pokoju, bo nie stać ich na hipotekę.
The Sunday Times - "Generation grim: smarter, single, poor" (2014/09/07) http://www.thesundaytimes.co.uk/sto/news/uk_news/Education/article1455906.ece
JEDNO CO WARTO - UPIĆ SIĘ WARTO
W SZYNKU NA RYNKU WYGŁUPIĆ SIĘ WARTO
W DOBREJ KOMPANII POPIĆ, TO WARTO
Niewazne jest wyksztalcenie/dyplom kompetencje czy doswiadczenie!!!
Tylko po znajomości mozna dostac dobra prace i awansowac!!! taka jest prawda o polsce!!!
A tym prezesom, dyrektorom itp., itd. nie będzie miał kto pracować na emeryturę. Bo wszyscy młodzi wyjadą! I takiego wała nas zobaczycie! Nie wrócimy tu, bo i po co?
a tych z piwnic awansuje na palace.I tak co 100 lat.Niedlugo minie
100 lat od rewolucji pazdziernikowej i spokojnie czekam,ze ta przepo-
wiednia pisarza sie spelni!!! Hurra !!!
Mafia spółdzielcza - organizacja przestępcza rekrutująca się często ze środowisk postkomunistycznych (byłych członków aparatu państwa totalitarnego), o strukturze hierarchicznej, funkcjonująca najczęściej w spółdzielniach-molochach liczących kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Działalność organizacji jest oparta na wyzysku lokatorów spółdzielni mieszkaniowych w wyniku pobierania zawyżonych opłat czynszowych. Istnienie organizacji charakteryzuje się nieusuwalnością i nietykalnością władz, nadmierną konsumpcją środków finansowych przez tzw. "zaprzyjaźnione firmy" oraz przerośnięty aparat administracyjny, kominowymi płacami członków zarządu, inwestowaniem spółdzielczych funduszy w przedsięwzięcia nie związane ze statutowymi celami spółdzielczości, degradacją społeczności spółdzielni-molocha (powszechny brak prawa własności, podwyższona przestępczość, skupiska biedy, duża liczba eksmisji, dewastacje mienia).
Głównym narzędziem finansowania organizacji i rozszerzania jej wpływów jest mechanizm wyprowadzania środków finansowych ze spółdzielni poprzez stosowanie systemu zakupu towarów i usług w zawyżonych cenach oraz księgowania fikcyjnych faktur usługowych. Legalizacja procederu jest możliwa dzięki kreatywnej księgowości i skutecznemu pozbawieniu członków spółdzielni możliwości realnego nadzoru nad wydatkami i polityką finansową dzięki manipulowaniu obsadą stanowisk w zarządzie i organach SM. Wielomilionowe budżety spółdzielni-molochów są źródłem łatwego pozyskiwania i transferowania pieniędzy do "zaprzyjaźnionych firm". Z powodu ogromnych kwot do rozdysponowania, niemożliwe jest księgowanie w spółdzielni wyłącznie fikcyjnych faktur (tylko usług, bez obrotu materiałowego), dlatego klasyczną metodę stanowią zakupy towarów po zawyżonych cenach (zawyżenia średnio od kilkunastu do kilkudziesięciu procent zależnie od czynników lokalnych).
Organizacja, manipulując kryteriami wyboru dostawców w praktyce eliminuje z zaopatrzenia spółdzielni oferentów z wolnego rynku. Dostęp do zleceń zachowuje jedynie wyselekcjonowana, uprzywilejowana grupa tzw. "zaprzyjaźnionych firm" - często firm członków rad nadzorczych, rad osiedli, pracowników spółdzielni, członków rodzin zarządu, osób powiązanych z wpływowymi środowiskami. Wskutek eliminacji konkurencji i pozyskiwania wykonawców jedynie w zamian za łapówki i podział wynagrodzenia za zlecenie, roboty są niskiej jakości, niejednokrotnie wykonywane niezgodnie z zasadami sztuki budowlanej i powodujące straty finansowe na szkodę spółdzielców.
Organizacja w celu zapewnienia sobie bezkarności i hegemonii w lokalnej społeczności przenika do struktur organów wymiaru sprawiedliwości, samorządu, jednostek administracji państwowej, środowisk naukowych i biznesu. Proceder ten odbywa się kosztem najuboższych członków spółdzielni pomijanych w kolejce oczekujących.
Organizacja zniechęca zwykłych członków do brania udziału w życiu spółdzielni. Fałszuje głosowania i manipuluje wyborami do organów SM zapewniając nieusuwalność prezesom oraz stałe członkostwo w radzie nadzorczej osobom odpowiedzialnym za chronienie systemu. W wyborach biorą udział pracownicy spółdzielni, ich rodziny, przedstawiciele "zaprzyjaźnionych firm", osoby podstawione nie będące członkami spółdzielni, a "wypełniające wakaty" po członkach nie uczęszczających na wybory z racji podeszłego wieku, wyjazdu za granicę, itp.
Spółdzielniane organizacje przestępcze z całego kraju komunikują się ze sobą uzgadniając generalne kierunki polityki organizacji, angażują się też w działalność polityczną, tworząc silne lobby parlamentarne oparte na strukturach partii postkomunistycznych. Naczelnym zadaniem lobby jest przeciwdziałanie reformom w spółdzielczości i torpedowanie wszelkich zmian, które mogłyby doprowadzić do demokratyzacji w funkcjonowaniu spółdzielczości i dać członkom - poprzez uwłaszczenie i podział spółdzielni-molochów - prawo samostanowienia i godnego życia.
Zaopatrzenie spółdzielni-molocha jest jednym z najbardziej lukratywnych zleceń dostępnych na rynku. Roczny budżet molocha to często kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt milionów złotych. Kontrola tej swoistej żyły złota daje gwarancje prosperity niezależnie od sytuacji gospodarczej na wolnym rynku, gdyż spółdzielnie mieszkaniowe są praktycznie niezależne od cykli koniunktury i dynamiki rozwoju konkurencji w danej branży. Co najwyżej recesja może prowadzić do okresowego zwiększenia liczby eksmisji i większej rotacji lokali, ale zasadniczo nie odbija się to na kondycji finansowej spółdzielni-molocha.
W celu \"wygrywania\" przetargów i uzyskiwania zleceń w spółdzielni, wdrożono kilka rozwiązań zapewniających kontrolę nad jej finansami i polityką inwestycyjną. Oto najważniejsze z nich:
- obsadzenie ludźmi z organizacji stanowisk w zarządzie i radzie nadzorczej poprzez zastosowanie technik manipulowania i fałszowania wyborów);
- wyłonienie grupy \"zaprzyjaźnionych firm\" do realizacji dostaw towarów i usług;
- zwerbowanie zaufanych pracowników w dziale technicznym (obsługa inwestycji, nadzory, odbiory robót);
- powszechne wykorzystanie uznaniowych kryteriów w podejmowaniu decyzji;
- system wynagradzania za lojalność i uczestnictwo w przestępczym procederze;
- zastraszanie firm oponentów.
Co zrobić gdy firma z wolnego rynku poskarży się organom ścigania?
Czasem zdarza się, że firmy z zewnątrz w swojej naiwności wierzą, że przetarg w spółdzielni mogą wygrać dzięki atrakcyjnym cenom, posiadanej renomie, merytorycznej wiedzy i doświadczeniu - nic bardziej błędnego. Ewentualne doniesienie do lokalnej prokuratury wskutek wykrycia manipulowania przetargiem, kończy się dla danej firmy ostracyzmem na rynku spółdzielnianym, może też doprowadzić do zerwania kontaktów i innymi firmami powiązanymi ze spółdzielniami. W praktyce np. dla sprzedawcy wodomierzy oznacza to nawet widmo bankructwa. Szantażownie firm było szczególnie groźne i szkodliwe społecznie do czasu integracji z UE, gdyż lokalne rynki przeżywały recesję, a o zlecenia było trudno. Płacenie łapówek było elementarnym standardem (spuścizną państwa komunistycznego) przechodzącej transformację gospodarki. Ci przedsiębiorcy, którzy padli ofiarą ostracyzmu prezesów wiedzą, że z mafią spółdzielczą nie ma żartów, gdyż prezesi poszczególnych spółdzielni w większości ściśle ze sobą współpracują i decyzja o wyeliminowaniu danej firmy z rynku dostaw dla spółdzielni jest podejmowana wspólnie i konsekwentnie przestrzegana. Dodatkowo w branży rozpuszcza się wiadomość o karze jaka spotyka tych,którzy łamią zasady stanowione przez prezesów.
Koszty społeczne zawyżania cen
Największymi przegranymi procederu ustawianiu przetargów są dziesiątki tysięcy nieświadomych spółdzielców brutalnie wyzyskiwanych przez przestępcze organizacje. Mafie spółdzielcze są groźne dla funkcjonowania państwa w wymiarze społecznym i ekonomicznym. Spustoszenie, jakie powodują w budżecie spółdzielni ustawianiem przetargów w sposób bezpośredni uderza w najbiedniejszych stymulując rozwój różnego rodzaju patologii i prowadząc do degradacji społeczności. Dochodzi do paradoksów, że m2 utrzymania niskostandardowego lokalu w blokowisku kosztuje więcej niż m2 utrzymania domu jednorodzinnego. Dodatkowo na barki samorządów przerzuca się koszty dostarczania lokali socjalnych dla obsługi ponadnormatywnej ilości eksmisji, łożenie funduszy na pomoc społeczną, policję i finansowanie dodatków mieszkaniowych. Wyprowadzanie funduszy ze spółdzielni oznacza wyższy czynsz i podwyższenie kosztów utrzymania, a tym samym powiększenie grona spółdzielców uprawnionych do pobierania różnego rodzaju zasiłków.
1. Obowiązek corocznej lustracji majątkowej prezesów i ich rodzin
(wiadomo, że wielu prezesów za tanie pieniądze kupuje dla siebie i
swoich rodzin oraz znajomków odzyskiwane np. za długi spowodowane niepłaceniem czynszu mieszkania spółdzielcze. Trzeba lustrować jeśli jest podejrzenie, że prezesi
czerpią korzyści z łapówek wręczanych im przez wykonawców robót
inwestycyjnych i remontowych).
2. Wprowadzenia zapisów (zajęć) na majątku (hipotece) prezesów na czas
sprawowania funkcji prezesa, jako zastaw w przypadku udowodnienia
przestępstw gospodarczych popełnionych w spółdzielniach.
3. Wprowadzenie obowiązku ustanawiania adwokata z urzędu dla wszystkich
spółdzielców pozywanych do sądu za krytykę przez prezesów oraz wprowadzenie wysokich grzywien ściąganych z pensji prezesów w przypadku sądowego rozstrzygnięcia o bezzasadności pozwu prezesa przeciwko spółdzielcy.
4. Wprowadzenie zasady obowiązkowego dopuszczania do uczestnictwa
obserwatorów z organizacji i stowarzyszeń w obradach walnych
zgromadzeń.
5. Wprowadzenie obowiązkowej zasady uczestnictwa w komisjach przetargowych
w spółdzielniach chętnych (np. kilku osób) członków spółdzielni w
charakterze obserwatorów.
6. Wprowadzenie zasady zakazu prowadzenia lustracji przez lustratorów ze
związków rewizyjnych spółdzielni oraz wprowadzenie obowiązkowego
uczestnictwa w lustracji prowadzonej wyłącznie przez niezależnych biegłych
rewidentów i obserwacji działań lustratorów przez kilku członków
spółdzielni.
7. Wprowadzenie obowiązku wywieszenia w każdym biurze spółdzielni
mieszkaniowej informacji o bezwzględnym obowiązku udostępniania każdemu
członkowi na zgłoszone żądanie wszelkich faktur, rachunków oraz
informacji o wysokości wynagrodzenia wypłacanego prezesowi, członkom
zarządu, członkom rady nadzorczej.
8. Wprowadzenie obowiązku przybycia funkcjonariuszy policji lub straży
miejskiej na wezwanie członka, któremu pracownicy biura na polecenie
prezesa odmawiają udostępnienia wspomnianych wyżej dokumentów. Po
przybyciu patrolu interwencyjnego ma być obowiązkowo sporządzona notatka
stanowiąca dowód w sprawie karnej z urzędu przeciwko prezesowi – oraz wprowadzenie
wysokich grzywien dla prezesów za nieudostępnianie członkom w/w dokumentów.
9. Wprowadzenie obowiązku rejestracji obrazu i dźwięku z posiedzeń rad
nadzorczych oraz obrad walnych zgromadzeń wraz z obowiązkiem ich
udostępniania nagrań na żądanie członków i ewentualnie wieszania w internecie.
10. Wprowadzanie zasady karania wysokimi grzywnami członków rady
nadzorczej za uniemożliwianie uczestnictwa w ich posiedzeniach w
charakterze słuchaczy członków spółdzielni.
11. Wprowadzenie obowiązku dokonania podziału spółdzielni według
najlepszych praktyk z krajów zachodnich i z Polski, to jest według kryteriów
optymalizacji kosztów (kryteriów ekonomicznych ), czyli zasady
najniższych kosztów zarządzania i utrzymywania w dobrym stanie
wszystkich spółdzielczych nieruchomości.
(...) 14. Wprowadzenie ustawy kominowej w całej spółdzielczości mieszkaniowej
ograniczającej wysokość zarobków prezesów do 2 (dwóch średnich
krajowych), czyli koło 7 tys. zł netto.
Z upoważnienia Krajowego Stowarzyszenia Spółdzielców Nasze Mieszkania
Zrobiłem sobie kurs na instruktora nauki jazdy bo od dziecka interesowała mnie motoryzacja i już 3 rok jestem intruktorem nauki jazdy, szału nie ma, kasa słaba i nie dorobię się własnego M nawet ani domu. Rok temuz robiłem prawo jazdy kat CE i teraz zrobię kat D, kurs na wózek widłowy, hds, ładowarkę teleskopową, adr, znam język niemiecki w stopniu DOBRYM i wyjeżdżam w tym roku do Austri, Szwajcarii lub Belgi. Szkoda marnować tu swojego życia. mam 28 lat i czas najwyższy stąd uciekać i zacząć GODNIE ŻYĆ!!!
No niestety. Po drugie nasz polski system edukacji wciąż jest beznadziejny. Za mało fachowców, wszyscy walą na te studia i tak nie mają po nich pracy.
Technika? ok, fajnie, mam zawód, mam mature i co dalej? Jak na 4-letnią naukę mam 3 miesiące praktyk, czyli nic. W niemczech w trakcie 3 letniego Ausbildungu (przepraszam za spolszczenie) połowa z tego to praktyka, dzięki temu człowiek, rzeczywiście może się czegoś nauczyć. Tutaj każda firma posiadająca stronę internetową ma zakładkę Ausblidung. Kontaktujesz się z nimi i możesz wybrać sobie dział w jakim chcesz się kształcić i Cię przyjmują. A w PL? Znalezienie praktyki na kierunku fototechnik to cud. Nikt nie chce Cie przyjąć na miesieczną praktykę, bo się boją kontroli, bo nie ma ją zaplecza dla praktykantów. Do tego ministerstwo wymyśliło sobie, by choć jedna osoba z firmy udzielającej Ci praktyki miała tytuł czeladnika w zawodzie fotograf. Halo!!! Ja się pytam, skąd ten pomysł? Połowa fotografów działających, zarabiających dzięki temu na życie to samouki.
oh... szkoda słów.
Dobrze, że wyjechałam z kraju. Mam nadzieje, że moje dzieci będą miały możliwość wciąż korzystania z niemieckiego systemu edukacji.
DYPLOM???...WART
Co do fachowców, ich rzekomego braku, oraz poszukiwania pracy...
Mam doktorat z biochemii, niezłą listę umiejętności laboratoryjnych i biegłą znajomość angielskiego ze słownictwem branżowym. Po obronie przez ciężkie miesiące wysyłałem dziesiątki CV ale odpowiedzi mogłem policzyć na palcach jednej ręki. Na jednej z nielicznych rozmów usłyszałem, żebym "nie mówił, że coś umiem bo oni wiedzą lepiej, że nie umiem" a potem, że "skoro nic nie umiem" (sic!) to oni proponują, abym pracował dla nich za darmo - tak zwany "staż i przeszkolenie". Ciekawe jest tylko to, że ja biegle umiałem rzeczy które oni dopiero planowali robić (HPLC) oraz potrafiłem robić samodzielnie i od zera rzeczy które oni ledwo robili za pomocą gotowego zestawu z pudełka (ELISA)...
Zdegustowany takim traktowaniem uznałem, że dałem swojemu krajowi wystarczająco dużo czasu i zacząłem wysyłać CV za granicę. Mimo tego, że mam imię i nazwisko niewiele tylko prostsze w wymowie niż filmowy "Grzegorz Brzęczyszczykiewicz" i mieszkam w północno-wschodniej Polsce, okazało się, że jestem bardziej interesującym kandydatem dla "obcych" niż dla "swoich". Przekonałem się też jak wygląda cywilizowana rekrutacja i ile jestem warty. Polskę opuszczałem z podpisaną umową o pracę na stałe na stanowisku naukowym w dużej firmie biotechnologicznej w Wielkiej Brytanii.
Należy dodać do w/w słów- Jakie układy mają Twoi rodzice.
W obecnej sytuacji- wiedza jest mniej ważne jak te w/w układy . Już samo nazwisko ( jeśli rodzice są znanymi) otwiera drogę do sukcesu.
niech ktoś z "obcych" stanie się obecnie prawnikiem lub lekarzem.
Młodym bez "układów" pozostaje jedynie wyjazd za granicę. Organizowane konkursy są zwykłą fikcją !!!
Smutne to wszystko ale prawdziwe.
Ale na pewno nie warto nic ze sobą robić. Pani Miro, zapomniała Pani o jednym - o cykliczności koniunktury. Zamiast odbierać nadzieję, powinna Pani ją zasiewać.
zmierzamy do ruiny, kolesie ustawiający przetargi to po prostu fachowcy mający kapitał kulturowy, przecież to bandyci! ktos chce mi zrobić wodę z mózgu
Do tego tylko trzeba dodać, że dzisiejsi 50-latkowie (20-latkowie z lat 90-tych) po błyskotliwych karierach zostają usunięci z posad i już nie mogą znależć pracy bo ... i tu można wymieniać wiele powodów. A do emerytury jeszcze 15 lat. Do tego dochodzi opieka nad rodzicami (80-latkowie) i często pomoc bezrobotnym, dorosłym już dzieciom
Dla mniej najbardziej irytującym jest to gdy rozmowa kwalifikacyjna przechodzi gładko, właściwie mam już poczucie, że znalazłam pracę, a tu nagle okazuje się, że PAN szef ma inne wymagania poza tymi o których była wcześniej mowa... "Wskazana dyskrecja i możliwość zostawania po godzinach" i takie sytuacje zdarzają się nagminnie. Średnio ma 50+ i myśli, że skoro jest przedsiębiorcą, który notabene poza tym, że mu się udało zrobić coś w czasach w których było to znacznie łatwiejsze , bo wówczas gospodarka się odbudowywała. Ledwo obsługuje komputer i myśli, że żeby przekazać wiadomość dalej, należy ją przepisać... To ja się pytam dokąd ten kraj zmierza?, jeśli cały czas zacofanie technologiczno- informacyjne bierze górę...? Jeśli już dana firma istnieje w internecie - ma stronę internetową, a nie wizytówkę to to już jest uważane za ogromny postęp... Jak się patrzy na to wszystko , to nie warto w tym kraju szukać pracy, bo albo skończy się jako szpSEKRETarka, albo w najlepszym wypadku zamiast dokonywać sprawnych obliczeń w exelu dostaniemy liczydło, bo nikt nie ma pojęcia, że procesor ma znaczenie... Tak więc ja już nie szukam pracy, jestem w trakcie zakładania swojej firmy, kończę studia, które dają wykształcenie i narzędzia dzięki którym mogę zostać fachowcem, ale to zależy ode mnie czy nim będę. Studia mają w swoim zamierzeniu nauczyć myśleć. A receptą na to żeby w naszym kraju zarobić, jest taka, że należy cały czas się dokształcać i poszerzać horyzonty. Nie bać się nowych wyzwań, ukończyć na etapie licencjatu kierunek humanistycznym, na mgr inny na którym możemy wykorzystać to co już wiemy, ale nieco odbiegający, żeby poznać różne punkty widzenia dla danej dziedziny którą chcemy się zajmować. Jeśli ktoś nie ma w sobie chęci i pasji do rozbudowywania swojego edukacyjnego potencjału, to nawet za granicą i tak nie zarobi tyle ile by chciał. Bo trzeba pamiętać, że Ci którzy stoją w miejscu się cofają, a świat z kolejnymi młodymi mknie do przodu.
A motłoch choćby i miał 1000 dyplomów i znał 1000 obcych języków...
jest na straconej pozycji.
Potem Ci Najlepsi z Najlepszych budują Pasy Startowe Modlin czy klecą Metro w Warszawie...
Zaś Mój Kolega ...
Wykładowca twierdzi że dla niego liczy się kasa z Uczelni i śmieje się, że jak Burak płaci czesne to Burak Dyplom Inżynier dostanie...
Ale Burak zawsze będzie Burakiem i najlepiej by taki nigdy nic nie budował - bo katastrofa gotowa.
Tak więc Autor przedstawił obiektywnie złozoność tematu wysokiego bezrobocia tzw. absolwentów.
I tak juz zostalo w tym chorym kraju
Oby te polytykiery czytali gazetkę prawną
Po drugie: Pokaz mi prosze firme, ktora przyjmuje ot tak kkazdego, kto sie do nich zglosi na wspomniane przez ciebie Ausbildung?! Dzis malo kto ma w Niemczech szanse na znalezienie dobrego miejsca na Ausbildung. Nie nalezey przy tym zapominac o tym, ze Ausbildung dostaja dzis w Niemczech najczesciej osoby z matura, lub dobrym Realschulabschluss, a nie po Hauptschule (9 Klas), ktora wedlug zalozen systemu szkolnictwa powinna prowadzic do zdobycia zawodu w dziedzinach glownie rzemieslniczych.
Wyzszosc niemieckiego systemu szkolnictwa nad polskim, to mit. Podobnie z szansa na znalezienie dobrej pracy. Tak jak w Polsce, tak i w Niemczech dobry fachowiec-rzemieslnik znajdzie prace bez problemu.
Nie chwalmy tak bezgranicznie systemu, ktory na to nie zasluguje.
ale dlaczego mam byc na bezrobotnym.to kraj mnie olewa a inny juz nie.duzo inzynierow wyjechalo...a niby jest dla nich tyle pracy.wiec kogo nasz kraj potrzebuje.tylko lekarzy czy moze lepszych politykow.
INŻYNIER, cmoknij się w pompę. O ile ją masz ;)
Polacy nigdy nie dostana pracy dobrze platnej gdyz zaden Europejczyk czy Amerykanin nie rozmawia z absolwentem bezplatnej (dziennej) uczelni w Polsce,nawet gdy stoi ona na czele rankingow.Tam studia sa platne,otwarte i tego samwgo wymaga sie pozniej od innych.
W Polsce nie ma unierwystetow prywatnych,wiec nie trudno sie domyslic jaki bedzie tego skutek.
Takze dobrze platne,prestizowe prace w prestizowych zawodach sa otwarte wyłącznie DLA BOGATYCH.
Co do tej kultury...oferta dla biednych mieszczuchow.Czyli niskiej klasy średniej z dyplomami.Middle class.Moze pare razy w zyciu zarobia te 10.0 oo tys.netto...
Bardziej postawilabym na wyglad,wzrost TALENT...
Takze jesli jeste bogaty (tzn.stac cie na studia platne),ładny,zgrabny i utalnetowany to prace za miliony dostaniesz.
takze jesli masz wyglad miss world,wymiary 90-60-90,wzrost min.170 cm,dyplom drogiej uczelni prawniczej to zapewne bedziesz adwokatem za miliony euro czy dolarow.
to samo dotyczy mezczyzn.
A reszta...urzedy,kariera naukowa,moze maly biznes za male pieniadze,ale przynajmniej przyzwoite w Polsce...rodzinne kancelarie prawnicze..
Talent przelicza sie na pieniadze...wydolnosc finansowa,a nie intelektualna...i IQ...
Ta temdencja bedzie wszechobowiazujaca ze wzgledu na to,ze polskie firmy i ten kraj nie dysponuje pieniedzmi,wiec nie za wiele mozna zarobic...
znajmosc jezykow obcych jest w zasadzie zbedna gdy ktos chce pracowac w kraju,ale jezyka polskiego to juz tak...
a ja myślałem że powinna decydować pracowitość.
pracowałem z takim z "dobrego domu" - lans jest najważniejszy dla takiego :)
Bankowosc,prawo,menagerstwo jest wylacznie dla bogatych.Reszta..no wlasnie przy wzroscie sprzedazy uslug i zmalenia dochodu per capita powoduje wzrost rodnosci...ale to wszystko...
Także konkluzja artykułu (nawet w kontekście samego tekstu) brzmi dość niepoważnie. Naprawdę w kryzysie takie to proste - założyć vloga i zostać celebrytą? A ilu tych celebrytów możemy mieć? Założyć e-sklep i handlować z całym światem? Olaboga! że też ci wszyscy bezrobotni tego nie wiedzą...