Jedni mają pieniądze i władzę. Drudzy transparenty, zachrypnięte od krzyku gardła, a czasem pały, kamienie, nawet butelki z benzyną. Co jakiś czas związkowcy oraz politycy do spółki z biznesem stają naprzeciw siebie, a ich starcie ma zapewnić równowagę w społecznym ekosystemie.
ikona lupy />
Nie ma się co czarować, że gdziekolwiek indziej na świecie (czy kiedykolwiek w historii) te stosunki wyglądały inaczej. Nie, zawsze i wszędzie jest tak samo.
Między bezpośrednimi starciami następują dłuższe bądź krótsze czasy pokoju, kiedy to strony mogą i powinny ze sobą współpracować. I tak się dzieje w większości cywilizowanych państw. Ale nie u nas. Tak swoją drogą, to paradoks dziejowy, że w kraju, który na niepodległość wybił się dzięki ruchowi związkowemu, ów ruch stał się belfegorem, którym straszą dzieci, i jednocześnie ulubionym chłopcem do bicia. W dużej zresztą mierze na własne życzenie.
Łatwo jest dopisywać kolejne grzechy do związkowej listy wykroczeń. Pieniactwo, szukanie zysków przez związkowych bonzów i wchodzenie przez nich w korupcyjne układy z dyrekcjami kosztem załogi. Mała skuteczność przy nadmiernej krzykliwości. Nieznajomość prawa, działanie na szkodę zakładu pracy. Etc., etc.
Faktycznie potrzebna jest zmiana prawa, która ukróciłaby związkowe rozpasanie. I spowodowała, aby to głównie od szczodrości członków związku zależała pensja jego przywódców. Skutek? Zapewne konsolidacja ruchu związkowego, a co za tym idzie – jego większa siła.
Bo związki są potrzebne, choćby dla równowagi wspomnianego ekosystemu – zwłaszcza dziś, w czasie kryzysu.
Ale jak złośliwy robak mózg mi drąży uporczywa myśl. Że najlepiej dla samych związków byłoby je zdelegalizować. Wtedy wszystko można by zacząć od nowa.