Na początku XXI w., w szczytowym okresie bezrobocia w naszym kraju, odsetek Polaków poszukujących pracy dochodził do 20 proc. Zgodnie z dominującymi wówczas teoriami ekonomicznymi uznano, że najskuteczniejszą receptą na to zjawisko będzie jak największe uelastycznienie rynku pracy.
/>
Dzięki temu przedsiębiorstwa nie bałyby się zatrudniać, bo w razie spadku zamówień bardzo szybko mogłyby zredukować załogę. Ale skoro firmom nic nie przeszkadzałoby najmować ludzi, zwolnieni bez problemu znaleźliby nową pracę. Chodziło o to, by jak największy segment rynku pracował na swobodnie zawieranych kontraktach, których kształt zależałby od indywidualnych negocjacji, a nie prawnych ograniczeń. Według zasady „chcącemu nie dzieje się krzywda” przyjęto, że jeśli obie strony podpisują się pod taką umową, to dla obu powinna być ona korzystna.
Choć o 20-procentowym bezrobociu już dawno zapomnieliśmy (według Eurostatu spadło ono w styczniu 2020 r. poniżej 3 proc.), model rynku pracy, który zaczęto tworzyć w tamtym okresie, wciąż ma się dobrze. A kolejne ekipy rządzące nie zrobiły nic, by z nim zerwać – co najwyżej wprowadzały korekty. W efekcie teraz, w czasie trwającej pandemii wirusa SARS-CoV-2, miliony ludzi mogą zostać bez środków do życia i prawa do podstawowego ubezpieczenia społecznego.
Kuchennymi drzwiami
Formalnie polski kodeks pracy wciąż jest relatywnie sztywny i zapewnia niezłą ochronę, szczególnie dla pracujących na czas nieokreślony lub mających kilkuletni staż w danej firmie. Zaczął on jednak sukcesywnie tracić na znaczeniu, bo coraz większa liczba osób nie jest objęta jego ochroną na skutek otwarcia drogi do szerokiego stosowania pozakodeksowych rodzajów zatrudnienia.
Podstawowym instrumentem uelastyczniania i indywidualizacji pracy w Polsce pozostają umowy cywilnoprawne, czyli umowy o dzieło pozwalające na zlecenie wykonania konkretnego zadania oraz umowy-zlecenia, na mocy których zatrudnia się ludzi do jednorazowego i ograniczonego w czasie projektu. Zgodnie z przyjętą praktyką „dziełem” może być nie tylko pomalowanie płotu, lecz także wyczyszczenie jakiegoś obiektu, a „projektem” – np. trwająca miesiąc sprzedaż odzieży w galerii handlowej. Główną zachętą do sięgania po takie konstrukcje prawne były niższe składki na ubezpieczenie społeczne oraz pełna elastyczność okresu zatrudnienia. W 2018 r. GUS odnotował 1,3 mln osób, które pracowały tylko i wyłącznie na umowach cywilnoprawnych. Było to o 8 proc. więcej w stosunku do roku poprzedniego. Dla porównania w okresie 2014–2017 obserwowano powolny, za to systematyczny spadek liczby tego rodzaju umów.
Kolejnym sposobem uelastyczniania rynku pracy było umożliwienie przechodzenia na samozatrudnienie. Co w praktyce często dotykało osoby zatrudnione dotąd na umowach o pracę. Dzięki temu pracodawca miał mniej obowiązków z rozliczaniem wynagrodzeń (ciężar ten spadał na samozatrudnionych), a przede wszystkim przestały ograniczać go różne obostrzenia dotyczące choćby czasu pracy. Przedsiębiorcami – oczywiście formalnie – zostawały więc pielęgniarki czy nawet sprzątaczki. Według GUS w 2018 r. w Polsce było 1,3 mln właścicieli firm, którzy nikogo nie zatrudniali (wzrost o 8 proc. w stosunku do roku poprzedniego).
Kolejnym elementem elastyczności polskiego rynku pracy są osoby pracujące na umowach czasowych – głównie o pracę na czas określony. Przez wiele lat nie było większych restrykcji w ich stosowaniu. Standardem stało się podpisywanie po okresie próbnym 10-letnich umów z dwutygodniowym okresem wypowiedzenia. Obecnie możliwość stosowania umów o pracę na czas określony jest ograniczona do 33 miesięcy, a okres wypowiedzenia zależy od stażu pracy w firmie. Mimo to odsetek pracujących na umowach czasowych należy u nas wciąż do najwyższych w OECD. W 2018 r. wyniósł 24 proc. – ustąpiliśmy pod tym względem jedynie Hiszpanii, Chile i Kolumbii.
Pożegnanie bez przeszkód
W czasach spokoju, gdy gospodarka się rozwijała, ten model zatrudniania mógł w miarę stabilnie funkcjonować. I to nawet jeśli wpadaliśmy w perturbacje związane ze spadkiem światowej koniunktury. Choć oczywiście dla pracujących oznaczało to dużą niepewność, która nierzadko przekładała się na odkładanie poważnych decyzji życiowych – jak tej o założeniu rodziny.
Jednak prawdziwie katastrofalne skutki społeczne polski model rynku pracy może przynieść dopiero teraz, gdy w wyniku pandemii koronawirusa cała gospodarka niemal stanęła.
Osoby pracujące na umowach o dzieło lub zleceniach można odprawić praktycznie z dnia na dzień – chyba że ich kontrakty przewidywały okresy wypowiedzenia albo odszkodowanie za odstąpienie od umowy (najpewniej trzeba je będzie jeszcze wywalczyć przed sądem). Ewentualnie można też po prostu nie podpisywać kolejnej. Od ciągłego przyjmowania nowych zleceń od kontrahentów są także uzależnieni samozatrudnieni. Jeśli te znikną, natychmiast stracą źródło dochodu. W fatalnej sytuacji znajdą się także etatowcy, którym w czasie stanu epidemii akurat skończy się umowa – będzie się można z nimi pożegnać bez żadnych przeszkód.
Według prognozy Centrum Analiz Ekonomicznych, którą opisał w tym tygodniu DGP, 780 tys. osób w Polsce jest narażonych na ryzyko utraty pracy lub spadku bieżących dochodów z powodu pandemii – łącznie 17 proc. gospodarstw domowych. W przypadku 5 proc. jest ono szczególnie wysokie. Obserwując jednak rosnącą skalę lockdownu, można obawiać się, czy szacunki CenEA nie są zbyt optymistyczne. Rząd zamierza wypłacać 2 tys. zł miesięcznie osobom, które straciły źródło dochodów lub zarobki znacznie im spadły. Taką opcję ma uzyskać 2,2 mln Polaków. Pytanie, jak wielu mieszkańcom dużych miast kwota na poziomie 80 proc. wynagrodzenia minimalnego wystarczy na przeżycie.
Utrata dochodów nie jest jedynym zagrożeniem dla pracowników poddanych reżimowi elastyczności. Istnieje ryzyko, że ludzie ci, mimowolnie, staną się roznosicielami koronowirusa z powodu swojej upośledzonej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Na przykład: umowy-zlecenie są oskładkowane tylko do wysokości płacy minimalnej, a więc zasiłek chorobowy wynosi w takim przypadku 80 proc. tej sumy. Dla wielu osób będzie to oznaczać drastyczny spadek dochodów, co stworzy motywację do ukrywania zakażenia i dalszego przychodzenia do pracy (o ile nie da się wykonywać jej zdalnie). Podobny mechanizm zadziała u samo zatrudnionych, u których podstawa oskładkowania wynosi 60 proc. średniego wynagrodzenia lub 30 proc. płacy minimalnej (przez dwa lata). I od tych kwot będzie im naliczany zasiłek chorobowy. Trzeba przy tym pamiętać, że w obu przypadkach składka chorobowa jest dobrowolna i wielu przedsiębiorców jej nie odprowadza.
Pracujący na umowach o dzieło nie tylko nie mają prawa do chorobowego, lecz nawet nie są ubezpieczeni w NFZ (chyba że dobrowolnie opłacają swoją składkę zdrowotną). Przysługuje im tylko podstawowa opieka medyczna, czyli wizyta u internisty. Trafienie na oddział zakaźny będzie się zatem wiązać z gigantycznym rachunkiem za leczenie. Co znowu może być przeważającym argumentem za tym, by ukrywać infekcję, zwłaszcza jeśli nie przybierze ona ostrej formy.
Kolejka do państwa
Pracodawcy przez lata cieszyli się komfortem zatrudniania na umowach cywilnoprawnych lub kontraktach B2B, dzięki czemu realnie obniżali koszty działalności, a co za tym idzie – zwiększali zyski. Teraz wielu z nich stanie w kolejce do państwowej pomocy w związku ze spadkiem obrotów. Mamy więc doskonale znany z kryzysu z 2008 r. mechanizm prywatyzacji zysków i uspołecznienia kosztów.
Długo przekonywano, że maksymalnie elastyczny rynek pracy jest najbardziej odporny na zawirowania gospodarcze. Że pozwala firmom szybko niwelować straty w razie załamania, a potem równie szybko odbudować potencjał produkcyjny lub usługowy. To mogło się jakoś sprawdzać w czasie zwykłego cyklu koniunkturalnego, jednak w czasie kryzysu, który ma poza ekonomiczne źródło i wymaga lockdownu całej gospodarki, elastyczność może doprowadzić do zawalenia się całego systemu społecznego. A w najlepszym razie stanie się dla niego gigantycznym stresorem. Nie da się wykluczyć, że w ostateczności pozbawienie milionów ludzi kolektywnej ochrony w sytuacji niepewności i zawieszenia działalności gospodarczej skończy się ich wyjściem na ulice, co podczas epidemii miałoby dramatyczne skutki.
Obyśmy z tego kryzysu wyszli mądrzejsi przynajmniej o konstatację, że system oparty na szeroko zakrojonych formach ubezpieczenia społecznego może i jest nieco bardziej kosztowny i toporny, ale za to zdecydowanie lepiej przygotowany na czarne łabędzie, czyli trudne do przewidzenia, burzliwe zjawiska. Teraz, przy rosnącej skali migracji ludności z globalnego południa i napięciach między USA i Chinami, gdy coraz dotkliwiej odczuwamy konsekwencje ocieplania się klimatu, takich czarnych łabędzi może nas czekać bardzo wiele. Lepiej przetrwają je społeczeństwa solidarne, chroniące wszystkich swoich obywateli.
Pracodawcy przez lata cieszyli się komfortem zatrudniania na umowach cywilnoprawnych lub kontraktach B2B, dzięki czemu realnie obniżali koszty działalności, a co za tym idzie – zwiększali zyski. Teraz wielu z nich stanie w kolejce do państwowej pomocy w związku ze spadkiem obrotów. Mamy więc doskonale znany z kryzysu z 2008 r. mechanizm prywatyzacji zysków i uspołecznienia kosztów