Walczymy o swoje miejsce na rynku pracy, prowadzimy biznesy, zakładamy rodzinę. Godzimy różne role, ale nie zgadzamy się, by decydowano za nas, jak powinnyśmy żyć – mówią. To dlatego głos kobiet, choć różnorodny, jest dziś tak wyraźny.
/>
/>
/>
/>
/>
Krystyna Górecka, 68 lat, dyrektorka niepublicznego zakładu opieki zdrowotnej
Jakie jesteśmy? Silne, zdeterminowane, dążymy do celu, ale nie po trupach. Potrafimy walczyć o innych. O siebie – może nieco mniej. Mnie w odnalezieniu się na rynku pracy, paradoksalnie, pomógł wiek. Miałam już odchowane dzieci, rodzinę mogłam odsunąć na nieco dalszy plan. Nie miałam też zbyt wielkich oczekiwań finansowych i byłam cierpliwa.
Zawsze byłam trudną osobą, szłam pod prąd. W miejscu, któremu dziś szefuję, byłam najpierw przełożoną pielęgniarek. Ówczesna dyrekcja zdecydowała, że przychodnię trzeba zlikwidować. Przyszli do mnie lekarze i powiedzieli: „Tylu ludziom pomogłaś, dlaczego nie spróbujesz uratować naszego miejsca pracy?”. Podeszli mnie ambicjonalnie. Miałam wiedzę i nosa. Zorganizowałam walne zebranie, na które zaprosiłam lokalne władze i pacjentów. Przedstawiłam im swoją wizję tego miejsca. Kupili ją. Zaczęłam, nie mając pieniędzy, w zdemolowanym budynku, który wymagał natychmiastowego remontu. Każdą złotówkę oglądałam pod lupą (do dziś mi to zostało). Mąż podzielił środki na naszym koncie. Na wypadek gdybym przeceniła swoje szanse, zabezpieczył pieniądze na studia córek. – Matce biznesu się zachciało – ironizował. Ale ja od początku wierzyłam, że się uda. Wzięłam kredyt. Remont trwał w nocy, a nad ranem razem z córkami stawałyśmy na rzęsach, by doprowadzić przychodnię do stanu używalności. I tak przez długie tygodnie. Płynności finansowej nabierałam przez trzy lata. Gdy trzeba było zapłacić ludziom pensję, pożyczyłam od rodziny. Pewnie nieraz mogłam bezradnie rozłożyć ręce. Nie zrobiłam tego, bo jestem twardym zawodnikiem.
Do zawodu, do pielęgniarstwa, trafiłam przez przypadek. Rodzice utyskiwali, że nie podołam. Najpierw w szpitalu dziecięcym zajmowałam się pacjentami po ciężkich urazach. Przeszłam emocjonalną szkołę życia. Potem jeździłam w pogotowiu jako pielęgniarka anestezjologiczna. Z czasem założyłam pancerz. Ponad 20 lat przepracowałam też w samorządzie zawodowym. Miałam wizję, by wyeliminować z zawodu pielęgniarki systemowe niedociągnięcia. Nie wszystkim się ten mój upór podobał. Ale myślę, że kobiety mają w sobie siłę, potrafią walczyć o swoje prawa.
Z ramienia samorządu zawodowego zostałam powołana do komisji przy wojewodzie mazowieckim, która zajmowała się podziałem środków. Tam nauczyłam się biznesowego podejścia. Spojrzałam na branżę z innej perspektywy: nie osoby, która przychodzi po pensje, ale kogoś, kto te pieniądze musi racjonalnie rozłożyć. Nie rozumiałam, dlaczego dwie niemal identyczne placówki dostają inny zastrzyk gotówki. Albo dlaczego trzy razy oddłużany szpital znowu generuje straty. Walczyłam o to, by wydzielić z budżetu środki na działania pielęgniarskie. Udało się wynegocjować z wojewodą, by pozwolił powołać pierwszy niepubliczny zakład opieki zdrowotnej. I znów – mało kto wierzył w sukces. Razem z grupą podobnych wojowniczek tworzyłyśmy go na partyzanta, wzory umów czerpałyśmy ze spółek budowlanych. Nie było prawnika, który chciał i potrafił nam pomóc.
Dziś zatrudniam blisko 100 osób. To olbrzymia odpowiedzialność. Czasem budzę się w nocy i rozmyślam. Śmiano się ze mnie, gdy mówiłam: „W mojej przychodni nie będzie komercji”. Ja jednak nie chciałam kategoryzować ludzi przy okienku. Ty zostaniesz przyjęty dziś, bo płacisz, a ty na koniec kolejki? W życiu!
Pamiętam kontrolę z ZUS. Urzędnicy przyjrzeli się przychodni od pierwszego dnia jej nowego istnienia. Usłyszałam od nich: „Pani to chyba miała majątek na rozkręcenie tego biznesu”. „Dlaczego?”. „Bo nie ma pani ani jednego dnia opóźnienia w płatnościach”. Było dokładnie na odwrót: nie stać mnie było na zapłacenie nawet najmniejszej kary.
Dziś pozwalam sobie na drobne egoizmy. Myślę, że na nie zasługuję. Każda kobieta na nie zasługuje. Zawsze lubiłam dobre buty. Gdy byłam młodsza, marzyłam, że wejdę kiedyś do ekskluzywnego butiku i zaszaleję, bez uszczerbku na finansach rodziny i firmy. Udało się!
Roma Maksymienko, 61 lat, pulmonolożka
Jedni mówią, że dla kobiety najważniejsze są dzieci, miłość. Na którymś etapie życia pewnie tak jest. Jednak ja na pierwszym miejscu stawiam dziś spełnienie zawodowe. Dzięki pracy wychodzę z domu, spotykam ludzi. Czasem trafiają mi się ciekawe medyczne przypadki i czuję olbrzymią satysfakcję, kiedy uda mi się człowiekowi pomóc. Tak, mam zawodowego nosa i jestem z niego cholernie dumna. Pamiętam, jak kilka lat temu przyjaciółka zaczęła się żalić, że dziwnie się czuje, że coś ją boli. Nie jestem może wulkanem energii, ale wtedy dostałam przyspieszenia. Szybkie badania, jeszcze szybsza diagnoza – poważna choroba, późne stadium. Nie pozwoliłam dziewczynie się poddać, walczyłyśmy i wygrałyśmy.
Wykształcenie i wiedzę zdobywałam kosztem rodzinnych wyrzeczeń. Każda kobieta, która chce coś w życiu osiągnąć, musi być na to gotowa. Mam jedno dziecko, choć pewnie wolałabym dwoje. Gdzieś w tyle głowy tkwi poczucie straty, ale rozpamiętywanie i żal nie są w moim stylu. Swoje matczyne emocje skupiłam na synu i chyba dobrze go wychowałam.
Nie żałuję ani jednej swojej decyzji. Z jednym zastrzeżeniem – być może niektóre podjęłam zbyt późno. Choćby otworzenie działalności gospodarczej. Mąż pomógł mi pozałatwiać sprawy urzędowe, stał się moim osobistym księgowym. Dziś jestem na emeryturze, mam działalność i nie narzekam. A nawet odetchnęłam z ulgą. Bo w swoim poprzednim miejscu pracy, wielkim szpitalu, traktowano mnie jak piąte koło u wozu. Miałam umowę o pracę i byłam w przedemerytalnym okresie ochronnym. Wiele razy dawano mi odczuć, że generuję niepotrzebne koszty, przesuwano jak niechciany mebel. Pracowałam w poradni specjalistycznej, tam realizowałam się jako pulmonolog. Cokolwiek jednak robiłam, szef był niezadowolony. W końcu zostałam karnie przeniesiona do przychodni podstawowej opieki zdrowotnej. Musiałam robić coś, z czym nie miałam od lat do czynienia.
Z jednej strony każde wyjście do szpitala kosztowało mnie coraz więcej wysiłku. Z drugiej – bałam się odejść. „Gdzie ja teraz znajdę pracę?” – myślałam. Zresztą przepracowałam w tym miejscu 33 lata. W końcu nie wytrzymałam i półtora roku przed emeryturą rzuciłam papierami. Znów pomógł mi mąż, który bez słowa zaakceptował moją decyzję. Wróciłam do domu. Najpierw myślałam, że muszę odpocząć, ale po dwóch tygodniach zaczęłam działać. Znalazłam jedną pracę, potem kolejną. I nagle dotarło do mnie, że rynek dla kobiet takich jak ja nie jest zły. Dostałam skrzydeł. Znów poczułam, że jestem coś warta, że się liczę.
Wiem, że gdybym kiedyś była odważniejsza, lubiła zmiany, miałabym więcej zawodowych kontaktów. To, że zasiedziałam się w jednym szpitalu i dałam sobą pomiatać... Myślę, że to jedyny poważny błąd, który w życiu popełniłam. Ale kiedyś byłam też inna, pozwalałam sobie wejść na głowę. Dojrzałość przynosi nam życiową mądrość, dystans do świata. Gdy jesteśmy dojrzałe, bardziej siebie lubimy. To jest wiedza, której części Polek brakuje. Są zbyt uległe, uzależnione od mężczyzn, finansowo, mentalnie. Godzą się na przemoc w każdej jej odsłonie, na narzucanie światopoglądu. Biorą, co jest. Męża, bo może inny się nie trafi. Pracę, bo rachunki trzeba zapłacić. Kobiety, które protestują na marszach, są głośne, i dlatego je widać. Milcząca większość siedzi jednak w domu albo za biurkiem, usiłując nie zwariować. Czego im brakuje? Większego poczucia własnej wartości, dawki egoizmu i przekonania, że jest o co walczyć, że nasz głos ma znaczenie.
Dziś jestem na tym etapie życia, w którym nic już nie muszę. Fajnie mi z tym. Gotuję, kiedy mam ochotę. Opiekuję się wnuczkami. Ale jednocześnie, dzięki dobrej pracy, stać mnie, by wyjść do teatru, filharmonii. Odnawiam też kontakty, które dawno straciłam. Odzywam się do przyjaciółek ze studiów. To moja mentalna druga młodość.
Małgorzata Przączak, 50+, właścicielka salonu kosmetycznego
Czasem silne, czasem słabe. Takie jesteśmy. Wspieramy mężczyzn, gdy coś im nie wychodzi. Ale, dla równowagi, potrzebujemy, by ktoś się nami zaopiekował. To potrzeba chwili.
Otworzyłam własny biznes trochę z przekory, bo nie cierpię swojego wyuczonego zawodu, pracownika administracji. Patrzę na rynek z perspektywy pracodawcy. Jestem zadaniowym typem, nie trzeba mi niczego dwa razy powtarzać. Tego samego oczekuję od osoby, którą zamierzam zatrudnić. Rozmawiam z dziewczyną, która przekonuje mnie, że zawsze chciała być fryzjerką. Potem widzę, jak traktuje klienta. Opędza się od niego jak od natrętnej muchy. Nie rozumiem takiego podejścia. W ciągu 13 lat, odkąd otworzyłam zakład, na palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi, na których się nie zawiodłam. Nauczyło mnie to ostrożności, ale nadal chcę dawać ludziom szansę. Trochę z przekory, bo sama na taryfę ulgową nie liczę. Mały przedsiębiorca ma w naszym kraju trudne życie. Brakuje dobrego gospodarza, na wielu poziomach. Od gminy po województwa. Jaki tego efekt? Wokół mnie stoi wiele pustych lokali, bo ludzie nie wytrzymali finansowo i zamknęli działalność. Zamiast motywować tych nielicznych, którzy się jeszcze trzymają, to podnosi im się czynsz i rzuca kłody pod nogi. W kosmetyce muszę spełnić długą listę norm. Wydzielone miejsce do wykonywania pedikiuru, określonej szerokości wjazd do łazienki dla osób niepełnosprawnych, powiększone przejście. Regularnie mam kontrole, z sanepidu, Państwowej Inspekcji Pracy. Nigdy jeszcze nie dostałam mandatu. Ale krew mnie zalewa, gdy widzę zakład, który tych norm nie przestrzega. Bo właścicielowi bardziej opłaca się przyjąć mandat niż zainwestować w salon.
Czasem myślę, że drobni przedsiębiorcy powinni zaprotestować i zgodnie na dwa lata zawiesić działalność gospodarczą. Jaki byłby tego efekt? Kryzys w państwie. Bez wpływów z VAT, podatków, ale za to z kolejkami pod urzędem pracy.
Gdy byłam młodsza, cały mój świat był podporządkowany dzieciom, ale synowie już są dorośli, założyli rodziny. Chowaliśmy ich tak, by byli wsparciem dla swoich kobiet, mocni, przedsiębiorczy, brali się z życiem za bary. I chyba się udało.
Dzisiaj mniej rzeczy muszę, więcej mogę. Bo kto, jak nie ja: urodziłam się w czepku, do tego w niedzielę. Kiedyś byłam zawodowym jeźdźcem wyścigowym, teraz jeżdżę amatorsko, patrzę na konie, liczę im czasy, dbam o nie. Lubię wyzwania. Kilka lat temu trener Bolesław Mazurek dał mi szansę wystartowania w gonitwach (ostatni raz jechałam 25 lat wcześniej). I wygrałam, dwa razy! Wcześniej mój młodszy syn urządził mi obóz kondycyjny. A potem miałam dziką satysfakcję, że pokonałam zawodników o połowę ode mnie młodszych.
Solidarność kobieca to mit. Koleżankami jesteśmy tylko wtedy, gdy nie rywalizujemy. O mężczyznę, o miano najładniejszej, najmądrzejszej. To dlatego szkolne przyjaźnie nie wytrzymują próby czasu. Mamy manierę publicznego prania brudów. Przy kawie opowiadamy, jaki to nasz partner jest lub nie jest. Mówimy, że ideałem jest związek partnerski i do niego powinnyśmy dążyć. Nie lubię takich haseł. Nie podoba mi się, że dziś młodzi usiłują wprowadzać sztywne podziały. Ty masz swoją kartę kredytową, ja swoją. Ty zajmujesz się zmywaniem w tym tygodniu, ja w kolejnym. Ty odrabiasz z dziećmi lekcje, ja odwożę na dodatkowe zajęcia. Życie to żywioł, rozliczanie się z wypełnionych obowiązków nie ma sensu. Gdy jednak gra toczy się o wysoką stawkę, wszystkie nasze babskie przywary idą w zapomnienie. Buntujemy się, kiedy ktoś próbuje ograniczać nam nasze podstawowe prawa. Jesteśmy w tym autentyczne, szczere i przez to stajemy się lepszymi rewolucjonistkami niż mężczyźni.
Edyta Michalska, 56 lat, pracownica spółdzielni mieszkaniowej
Moja definicja kobiecości? Niezależność, umiejętność poruszania się we wszystkich sferach życia, ale też odnajdywanie prostego szczęścia. W codziennym kołowrocie, który dziś jest inny niż za czasów mojej mamy. Przed laty patriarchat dyktował reguły gry. Polki rzadko wybijały się na samodzielność. Żyły w prestiżu, który dawał mąż. Dopiero w moim pokoleniu kobiety masowo ruszyły do pracy. Oddałyśmy dzieci do przedszkola, bo uznałyśmy, że do pełni osobistego szczęścia potrzebujemy również zawodowych sukcesów. Przestałyśmy jako jedyne dmuchać na domowe ognisko, zaczęłyśmy tego samego wymagać od mężczyzn. Paradoksalnie jednak na rynku pracy jest nam dziś dużo trudniej. Moje pokolenie nie miało wzorca, nikt uczył nas mobilności, przedsiębiorczości. Nie mówił, że trzeba się szkolić, kończyć kursy. Tak jak ma to miejsce w nowoczesnych firmach, które inwestują w pracowników. W przedsiębiorstwach, gdzie nie ma korporacyjnych zasad, można przy odrobinie szczęścia doczekać emerytury. Gdybym jednak musiała teraz szukać pracy, zderzenie z realiami nie byłoby przyjemne. Dla pokolenia moich córek jest to środowisko naturalne, ja musiałabym przejść przyspieszony kurs marketingu i autopromocji.
Kobiety 50+ mają za sobą lata pracy u podstaw, zmieniania sposobu myślenia mężczyzny, prób nowego podziału obowiązków. Bo Polacy przyzwyczaili się do tego, że usługiwała im matka. Tego samego oczekiwali od swoich żon. Rozstałam się ze swoim mężem w 25. rocznicę ślubu, gdyż nasza wspólna droga się zakończyła. Uznałam, że lepiej być samą niż w związku, który mnie ogranicza. Dziś udaje nam się żyć w przyjaźni. Tym bardziej więc nie żałuję tego, co się stało. I znów – moje pokolenie jako pierwsze postanowiło nie oglądać się na otoczenie. To moje życie, mój wybór.
Dziś czuję się szczęśliwa, kochana. Mam silne poczucie własnej wartości, sama podejmuję decyzje, te dobre i złe. Myślę, że dobrze wychowałam swoje córki. Są mądre, z odwagą startują w świat. Są krytyczne, mówią, co je boli. Mam prawo przypuszczać, że nigdy nie padną ofiarami mężczyzn. Nie budują siebie dla innych. Z tego akurat jestem szczególnie dumna, bo Polki mają w genach zapisane umartwianie się, poświęcamy się „dla dobra” i „w imię czegoś”. Patrzymy na siebie przez pryzmat relacji – z rodziną, w pracy. To nas spala, wymusza ustępstwa. Tymczasem Polki są lepszymi pracownikami, bardziej karnymi od mężczyzn. Lepiej gospodarujemy czasem, wiemy, że za chwilę możemy go nie mieć. Bo np. dziecko zachoruje i trzeba będzie się nim zająć. To, że wykonujemy kilka ról społecznych, utrudnia nam robienie kariery. Mężczyzna idzie do biura, a potem na piwo. Ciekawe, jak wyglądałaby nasza rzeczywistość, gdybyśmy zrobiły to samo?
Rozdawanie pieniędzy, by zachęcić nas do rodzenia dzieci, jest po prostu głupie. Do tego dochodzi brak poczucia stabilizacji, choćby w sprawie reformy edukacji. Tanie, ogólnodostępne i budzące zaufanie matek żłobki i przedszkola – tego życzę moim córkom.
Na szczęście potrafimy być solidarne. Moje pokolenie bardzo sobie ceni delikatną równowagę między samodecydowaniem a prawem. Gdy wolność jest zagrożona, jak lwice o nią walczymy. Ostatnio, razem z przyjaciółkami, krzyczałyśmy do zdarcia gardeł. Muszę to robić. Nie potrafiłabym siedzieć w domu i tylko patrzeć za okno.
Anna Michalska, 28 lat, wolny strzelec
Nie dzielę świata na męski i kobiecy. Wierzę w indywidualność jednostki i staram się nie uciekać do stereotypów, kiedy nazywam i porządkuję świat.
Czuję, że wciąż jestem na początku drogi. Z jednej strony trudno mi pożegnać się z czasem młodości, z drugiej – zaczynam myśleć o przyszłości, powoli wiję gniazdo. Nie mam poczucia, że to narzucony schemat. To raczej atawistyczne potrzeby, które społecznie przesunięte w czasie, dają o sobie znać nieco później niż w pokoleniu mojej babci. Rynek pracy? Sama go ustalam, pracuję na własny rachunek. Zajmuję się słowami, językiem polskim, piszę teksty piosenek, uczę. Jestem w tym sumienna, zorganizowana i chyba nieźle mi to wychodzi, dlatego nie mam zbyt dużych obaw o przyszłość. Wiem jedno: nie potrafiłabym pracować u kogoś, w grupie, w strukturze korporacyjnej.
Nie zniosłabym pracy dla zachodniego pracodawcy, którego nigdy nie miałabym szansy spotkać. Dla celu, w który nie wierzę. Sama stawiam sobie takie wyzwania, które nie tylko same w sobie są dobrym punktem odniesienia, lecz także dążenie do nich daje sporo satysfakcji.
Nie czuję, żebym była silniejsza od mamy czy babci. Możliwa swoboda działania wynika z tego, że ten punkt historii mi na więcej pozwala. Postanowiłam, że spróbuję dojść do wszystkiego samodzielnie, ciężką pracą, i mam taką możliwość. Urodziłam się w Warszawie, zdaję sobie sprawę ze swojego uprzywilejowania względem ludzi pochodzących i mieszkających w miasteczkach i na wsi.
Jestem ateistką. Wierzę w to, że mam jedno życie, czuję się więc odpowiedzialna przed sobą, by przeżyć je dobrze. I, biegunowo, w swojej pracy jestem rzetelna, stawiam na rozwój, daję z siebie wszystko. A w życiu – hedonistycznie – czytam, oglądam, podróżuję, smakuję, nie umartwiam się. Ale to nie przeszkadza mi być wobec siebie bardzo krytyczną. Wciąż nazbyt przejmuję się opiniami innych. Chciałabym być mniej rozproszona. Pracuję nad sobą, wierzę też w terapeutyczną moc czasu i dojrzałości, na którą niespokojnie czekam.
Życzę kobietom w Polsce mądrego feminizmu, pozytywnej retoryki. Akceptacji różnic, poczucia humoru, siły budowanej na podstawie własnych dokonań. Poświęcania mniej czasu tropieniu przejawów mizoginii w każdej męskiej wypowiedzi, a więcej przyjaznego dialogu, współpracy i szacunku. To wraca. Solidarność kobiet jest ważna i piękna. Budującym doświadczeniem było dla mnie uczestnictwo w czarnym marszu. Codzienna kolektywność i wsparcie kobiet byłoby czymś jeszcze wspanialszym. Akceptacja niecodziennych wyborów, odrębnych stylów życia. Szacunek i dla mamy pracującej w domu, wychowującej trójkę dzieci, i dla kobiety, która zdecydowała się poświęcić życie rodzinne dla kariery.
Przed laty patriarchat dyktował reguły gry. Polki rzadko wybijały się na samodzielność. Żyły w prestiżu, który dawał mąż. Dopiero niedawno kobiety masowo ruszyły do pracy. Oddałyśmy dzieci do przedszkola, bo uznałyśmy, że do pełni osobistego szczęścia potrzebujemy również zawodowych sukcesów