W sprawie kontrasygnaty pod powołaniem przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego premier może i wygrał, ale to pyrrusowe zwycięstwo.

Dynamika wydarzeń z ostatnich dni jest tak duża, że to najważniejsze – walka z powodzą – zepchnęło na dalszy plan kwestie niedawnych działań premiera Donalda Tuska związanych z kontrasygnatą aktu prezydenta w sprawie powołania neosędziego na przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego. Z pewnością PR-owo premier Tusk nie chciałby wracać do kwestii feralnego podpisu. Najpierw przecież tłumaczył, że doszło do pomyłki, a następnie stwierdził, że kontrasygnatę wycofa.

Politycy sięgnęli po absurdalne tłumaczenia. Począwszy od argumentacji, że premier jest dysponentem swojego podpisu (jak złożył, to może także wycofać), a kończąc na tym, że jeśli prawo konstytucyjne nie pozwala na anulowanie kontrasygnaty, to można się odwołać do innych gałęzi prawa. Także środowisko prawników podzieliło się w tej kwestii i w niektórych przypadkach trudno nie zauważyć korelacji z sympatiami politycznymi poszczególnych z nich.

Uzasadnienie „wycofania” kontrasygnaty zostało powiązane ze złożeniem skargi do wojewódzkiego sądu administracyjnego przez sędziów SN Dariusza Zawistowskiego oraz Karola Weitza. Premier skorzystał z uprawnienia z art. 54 par. 3 ustawy – Prawo o postępowaniu przed sądami administracyjnymi (p.p.s.a.), czyli dokonał auto kontroli swojego podpisu pod aktem urzędowym prezydenta. Jednakże należy zauważyć, że aby zastosować niniejszy przepis, należałoby uznać, że kognicja sądu administracyjnego w ogóle ma tutaj zastosowania. W moim przekonaniu zaś istnieje zasadna wątpliwość co do tego, czy kontrasygnata mieści się w którejkolwiek z norm art. 3 par. 2 p.p.s.a. Poszukiwanie podstawy prawnej było o tyle istotne, że zgodnie z zasadą legalizmu z art. 7 Konstytucji RP organy władzy państwowej muszą działać nie tylko w granicach prawa, lecz także na jego podstawie.

Trudno nie odnieść wrażenia, że władza postanowiła wykorzystać (a może i wykreować) sprawę sądową po to, aby podpis premiera pod postanowieniem prezydenta po prostu wycofać. Parafrazując Stefana Żeromskiego, „Kto chce, szuka sposobu. Kto nie chce, szuka powodu”.

Premier stosuje taktykę faktów dokonanych. W przekonaniu swoim oraz swoich apologetów prawidłowo „wycofał kontrasygnatę”, więc ma argument po temu, żeby nie uznawać nowego prezesa kierującego Izbą Cywilną SN, a jednocześnie zdjąć z siebie odpowiedzialność polityczną za powołanie neosędziego na przewodniczącego zgromadzenia. W moim przekonaniu to, co zrobił, jest bezprawne.

Idąc do wyborów z hasłami „demokracja” i „konstytucja”, dzisiejszy premier sprawił, że wielu obywateli oczekiwało od niego transparentności oraz legalizmu podejmowanych działań. Tego, by nie wypleniał braku praworządności za pomocą bezprawia. Kilka miesięcy po wyborach nie jest tak, jak miało być. Sam premier podczas spotkania dotyczącego praworządności powiedział: „Mamy dzisiaj potrzebę działania w kategoriach demokracji walczącej. Pewnie nieraz jeszcze popełnimy błędy albo czyny, które według niektórych autorytetów prawnych będą niezgodne albo nie do końca zgodne z zapisami prawa, ale nic nie zwalnia nas z działania każdego dnia”. Tylko że takimi działaniami prezes Rady Ministrów uchyla drzwi, które jego następcy otworzą na oścież. Tworzenie kolejnych precedensów, kreatywne wykorzystywanie instytucji, które od lat nie budziły wątpliwości co do swojej istoty, powoduje, że budowany jest wyrób praworządnościowopodobny, a nie praworządność. Następny premier, prezydent, minister powie dokładnie to samo: „nasi oponenci polityczni niszczyli demokrację, a my musimy użyć wszelkich środków, aby ją przywrócić”. Miało być odrodzenie, a wydaje się, że mamy co najwyżej odświeżenie.

Rząd Donalda Tuska – jak w książce W. Chan Kim i Renée Mauborgne „Strategia błękitnego oceanu” – miał tworzyć błękitny ocean: nowe możliwości, ale także transparentność i dobre praktyki. Tak naprawdę wciąż znajduje się w czerwonym oceanie: konkurencji z PiS, walką z oponentami wszelkimi środkami (także wątpliwymi co do legalności), braku pomysłu i chęci do samoograniczenia. Taka strategia może być chwilowo efektywna, ale odnoszę wrażenia, że co do systemu prawnego jesteśmy w najlepszym razie blisko miejsca, z którego już praktycznie nie będzie możliwy powrót. Gdy już do niego dojdziemy, dyskusja o kontrasygnacie nie będzie miała żadnego znaczenia. Właściwie już teraz wydaje się, że jest ono marginalne. Politycy zawładnęli światem prawa i nie zamierzają słuchać autorytetów prawniczych. Nauczyli się wykorzystywać różne interpretacje i podział środowiska. To idzie im świetnie. I im wystarcza. ©℗