Po ponad 13 latach od odkrycia na mazowieckim Urzeczu unikatowego średniowiecznego statku rzecznego znalazcy nadal czekają na przyznanie im nagrody przysługującej zgodnie z przepisami odkrywcom zabytków. Mimo kolejnych przegranych w sądach resort kultury pozostaje nieugięty.

Łódź, która ponad 500 lat temu pływała po Wiśle, transportując zboże, a po kilku dekadach zakończyła służbę w miejscowości Czersk w powiecie piaseczyńskim na Mazowszu, ma 30 m długości, ponad 7 m szerokości. Zatopiona na dnie niewielkiego stawu powstałego w dawnym korycie rzecznym szkuta światło słoneczne ujrzała ponownie w 2009 r. Badaniami archeologicznymi kierował wtedy dr hab. Waldemar Ossowski, obecnie profesor w Instytucie Archeologii Uniwersytetu Gdańskiego.
– W przeszłości doszło do przypadkowych naruszeń szkuty przy okazji prób pogłębienia stawu, ale nikt nie wziął wtedy przypadkowo wydobytych elementów za sygnał, że na dnie może znajdować się jakiś wart uwagi obiekt. Nic zresztą dziwnego: trudno byłoby pomyśleć, że wrak łodzi z późnego średniowiecza może po prostu leżeć na dnie niewielkiego stawu w ogrodzie. Dopiero wstępne oględziny, które wykonałem w 2008 r., pokazały, z czym możemy mieć do czynienia. Wtedy właśnie poprosiłem właścicieli o zgodę na podjęcie poważniejszych prac i odsłonięcie wraku – wyjaśnia archeolog.
Zbadanie zabytku w całości nie było jednak takie proste, bo wymagało wypompowania całej wody ze stawu. Naukowcom potrzebna okazała się pomoc z zewnątrz.
– Przez tydzień w naszym sadzie pracowały dwa oddziały straży pożarnej ze swoimi pompami. Odpompowywanie trwało dzień i noc – wspomina właścicielka działki Katarzyna Łuczak-Jasińska.
W końcu szkuta została odsłonięta w całej okazałości. Jej stan i wartość historyczną mogli teraz ocenić naukowcy. Jak się okazało, statek przetrwał pół tysiąclecia pod wodą w kondycji tak dobrej jak żaden inny obiekt tego typu dotychczas znany polskim archeologom. Wrażenie robiły też jego wymiary.
– Mimo że zboże spławiano do Gdańska przez okres od drugiego pokoju toruńskiego do rozbiorów, a rocznie na wybrzeże mogło docierać nawet do 2 tys. statków, to szkuta z Czerska jest pierwszym odkrytym statkiem wiślanym zachowanym w dobrym stanie. Wcześniej były znajdowane tylko fragmenty części dennych takich jednostek, można też było napotkać archiwalne informacje o odkryciach, które nie przetrwały do naszych czasów. Natomiast ten statek jest na tyle dobrze zachowany, że można dokonać jego pełnej rekonstrukcji, stworzyć model 3D i ustalić wszystkie dotyczące go szczegóły. Dlatego to takie wyjątkowe odkrycie stanowiące materialne świadectwo funkcjonowania ekonomicznego kręgosłupa I RP, czyli spławu wiślanego – mówi Waldemar Ossowski.

W podwodnej poczekalni

Po oględzinach z 2009 r. szkuta została ponownie zalana wodą w oczekiwaniu na pojawienie się chętnego z zasobami na jej odpowiednie zagospodarowanie. Do tego czasu optymalne warunki miało jej zapewnić środowisko, w jakim przetrwała wcześniejsze 500 lat.
– Wydobycie tak dużego obiektu i zajęcie się nim później to duże przedsięwzięcie wymagające znacznych środków finansowych. Taki zabytek wymaga wieloletniego procesu konserwatorskiego, a później trzeba go przecież wyeksponować w miejscu o odpowiednich wymiarach, co przy obiekcie tej wielkości nie jest łatwym zadaniem – tak prof. Ossowski tłumaczy trudności finansowe i organizacyjne, na rozwiązanie których statek musiał poczekać kilka lat.
W końcu na przygarnięcie szkuty zdecydowało się Państwowe Muzeum Archeologiczne w Warszawie (PMA). W 2018 r. łódź rozebrano, we fragmentach wydobyto ze stawu i przeniesiono do pracowni muzeum, gdzie do dziś przechodzi złożony proces konserwacji. Jak donosił „Przegląd Piaseczyński”, władze województwa na wybudowanie odpowiedniej dla szkuty pracowni wydały 2 mln zł.
– Przez te lata, jak mówił nasz znajomy, byliśmy „strażnikami” szkuty. Umówiliśmy się z dyrekcją PMA, że nie będziemy rozpowszechniać informacji o tym, gdzie znajduje się statek, żeby zapobiec niepożądanym wyprawom poszukiwaczy skarbów. Gdy lato było szczególnie suche, z wody wyłaniały się burta i ogromny maszt. Zawiadamiałam wtedy wojewódzkiego konserwatora zabytków albo pracowników PMA, którzy przyjeżdżali, żeby zabezpieczyć wrak przed wysuszeniem i degradacją – mówi Katarzyna Łuczak-Jasińska i dodaje, że prace archeologiczne spowodowały w ich posesji niemałe szkody. – Uszkodzonych zostało 30 drzew, powiększył się staw, a pomniejszył obszar pola uprawnego. Rozumiemy, że to było konieczne i nie mamy żadnego żalu do archeologów. Problem w tym, że po pracach w 2009 r. naszymi stratami w ogóle nie zainteresował się ani wojewódzki, ani generalny konserwator zabytków, a pismo w tej sprawie do dzisiaj pozostało bez odpowiedzi. Przed wydobyciem w 2018 r. porozumieliśmy się już z PMA i przygotowaliśmy plan działań w celu zapobieżenia ewentualnym szkodom, ale za pierwszym razem nasze straty zostały zupełnie zignorowane.

Odkrycie warte gratulacji

W 2013 r., gdy zabytek czekał jeszcze na archeologów gotowych przejąć go na stałe, Katarzyna Łuczak-Jasińska złożyła do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (MKiDN) wniosek o przyznanie nagrody za odkrycie szkuty, powołując się na przepisy ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami (t.j. Dz.U. z 2022 r. poz. 840). Wtedy zaczęła się wieloletnia batalia z urzędem.
Artykuł 35 ustawy o ochronie zabytków stanowi, że „przedmioty będące zabytkami archeologicznymi odkrytymi, przypadkowo znalezionymi albo pozyskanymi w wyniku badań archeologicznych stanowią własność Skarbu Państwa”. Właściciele nieruchomości, na której znajduje się zabytek, nie mają więc do nich żadnego prawa. Mogą liczyć tylko na nagrodę, która przysługuje odkrywcom na podstawie art. 34 ustawy, pod warunkiem dopełnienia określonych obowiązków. Nagroda może wynosić do 30-krotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia.
Zgodnie z ustawą znalazca musi zabezpieczyć przedmiot przy użyciu dostępnych środków, oznaczyć miejsce jego znalezienia i niezwłocznie zawiadomić wojewódzkiego konserwatora zabytków, ewentualnie prezydenta, wójta lub burmistrza. Katarzyna Łuczak-Jasińska wraz z mężem Tomaszem Jasińskim twierdzą, że te obowiązki spełnili, i to z naddatkiem, bo po wstępnych oględzinach przeprowadzonych przez prof. Ossowskiego poinformowali zarówno konserwatora, jak i burmistrz Góry Kalwarii.
Potwierdził to mazowiecki wojewódzki konserwator zabytków, który w maju 2014 r. skierował do MKiDN pismo, w którym wniósł o rozpatrzenie wniosku Łuczak-Jasińskiej i zaświadczył, że znalazczyni dopełniła ustawowych obowiązków.
Przeciwnego zdania od początku był resort kultury: nagroda Jasińskim się według niego nie należy. Urzędnicy ministerstwa najpierw zażądali od wojewódzkiego konserwatora dalszych wyjaśnień, pytając m.in., kiedy dokładnie znalazczyni poinformowała urząd o odkryciu. Odpowiedź konserwatora: w 2008 r., po oględzinach archeologicznych, które potwierdziły, że w stawie znajduje się zabytek. W końcu, po niemal trzech latach od pierwszego pisma właścicielki działki i ponad 18 miesiącach od wniosku konserwatora, ministerstwo poinformowało, że nie może przyznać nagrody ze względu na niespełnienie przesłanek określonych w ustawie.
„Biorąc pod uwagę unikalny charakter wydobytej ze starorzecza Wisły jednostki pływającej, należy jednak docenić Pani udział w odkryciu bardzo cennego zabytku żeglugi śródlądowej pochodzącego z XV wieku” – dodał dyrektor departamentu ochrony zabytków MKiDN. Ówczesna generalna konserwator zabytków przesłała zaś Łuczak-Jasińskiej list gratulacyjny, doceniając obywatelską postawę.

Ministerstwo idzie w zaparte

Znalazcy nie zadowolili się gratulacjami i wnieśli skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie (WSA). Resort zażądał odrzucenia skargi, argumentując, że przyznawanie nagród za odkrycie zabytków nie podlega kognicji sądów administracyjnych.
– Minister potraktował swoją kompetencję do przyznania nagrody za odkrycie zabytku jak prawo łaski wykonywane przez prezydenta, twierdząc, że sądy nie mogą kontrolować takich rozstrzygnięć. Sąd się z nim nie zgodził, rozpoznał skargę i stwierdził, że minister musi zająć się naszą sprawą na zasadach przewidzianych w kodeksie postępowania administracyjnego. Wyrok podtrzymał później w mocy Naczelny Sąd Administracyjny – wyjaśnia Tomasz Jasiński. – Dopiero gdy sądy potwierdziły na skutek naszej skargi, że w takich sprawach należy wydawać decyzje administracyjne, ministerstwo zmieniło dotychczasową praktykę. Teraz nagrody są już przyznawane właśnie w formie decyzji – dodaje.
Znalazcy innych przedmiotów w latach 2010–2015 dostawali od ministerstwa kwoty wahające się od 800 zł za neolityczną siekierkę krzemienną do 50 tys. za trzy złote bransolety z epoki brązu. Katarzyna Łuczak-Jasińska szacuje, że nawet gdyby za wartość szkuty uznać cenę, jaką można by obecnie uzyskać za drewno o porównywalnej objętości, to statek byłby wart około 100 tys. zł. – A tutaj mówimy przecież o unikatowym zabytku o dużej wartości historycznej – dorzuca.
Jak dowiedział się po wystąpieniu z wnioskami o udostępnienie informacji publicznej Tomasz Jasiński, w prawie połowie przypadków, w których znalazcom przyznano w tym okresie nagrodę, nie doszło do zawiadomienia organu wskazanego w ustawie o ochronie zabytków. Przypadkowi odkrywcy dzwonili natomiast np. do najbliższego muzeum i to ono zajmowało się sprawą dalej. Ministerstwo nie widziało wtedy przeciwwskazań do nagrodzenia znalazców.
Dopiero gdy do WSA trafiła wniesiona przez Łuczak-Jasińską skarga na przewlekłość postępowania, MKiDN zrealizował wcześniejsze wyroki, wydając w końcu decyzję. Odmowną. Katarzyna Łuczak-Jasińska jeszcze raz wniosła więc skargę do WSA i ponownie wygrała. Sąd stwierdził, że organ nie może rozumieć wymogu „niezwłocznego” zawiadomienia konserwatora zabytków w ten sposób, że zostaje on naruszony, gdy odkrywca najpierw poprosi archeologów o wstępne zbadanie, czy przedmiot może być zabytkiem, a dopiero później poinformuje urząd o odkryciu.
„Inaczej należy oceniać «niezwłoczność» zgłoszenia zabytku przez osobę, która odnalazła przysłowiowy garnek ze złotymi aureusami z czasów Cesarstwa Rzymskiego, a inaczej tego, kto odnajduje przedmiot, który wprawdzie może okazać się ostatecznie zabytkiem, ale równie dobrze całkowicie bezużytecznymi elementami starego pomostu” – uzasadniał sąd. Sędziowie zauważyli też, że przepisy o nagrodzie nie mają na celu wyłącznie nagradzania konkretnego znalazcy, ale też pośrednie oddziaływanie na każdego, kto potencjalnie może nim zostać i motywowanie do zachowania zgodnego z prawem – nieniszczenia przypadkowo odnalezionego przedmiotu, mogącego być zabytkiem”.
Resort podnosił przed WSA, że w rzeczywistości statek „odkryto” 20 lat wcześniej, kiedy maszyna pogłębiająca staw naruszyła szkutę i odłączyła od niej fragment dziobnicy, który zachowali członkowie rodziny właścicieli, nie podejrzewając, z czym mają do czynienia. „To tak jakby uważać, że odkrywcą wraku np. Titanica jest ten, kto znalazł kiedyś wyrzucone na brzeg jego elementy, np. koło ratunkowe z nazwą statku, podczas gdy w rzeczywistości wrak ten odkryto dopiero 1 września 1985 r., pomimo powszechnej wiedzy, gdzie mniej więcej zatonął” – zganili MKiDN sędziowie i nakazali wydanie decyzji przyznającej nagrodę.
Do WSA na początku listopada wpłynęła już skarga kasacyjna ministra. Jak zauważa druga strona sporu, MKiDN po raz kolejny postanowiło w ich sprawie skorzystać z usług zewnętrznej kancelarii prawnej, rezygnując z reprezentacji przez jednego z pracujących w ministerstwie na stałe radców prawnych. A jak informował resort kilka miesięcy temu w odpowiedzi na interpelację poselską, na początku tego roku w resorcie pracowało 19 radców.
Na ostateczne rozstrzygnięcie trzeba będzie jeszcze poczekać – wiele ze skarg obecnie rozpatrywanych przez NSA pochodzi jeszcze z lat 2018 i 2019. Sprawa, która zaczęła się od wniosku z 2013 r., najprawdopodobniej będzie więc miała swój finał po ponad 10 latach. Po drodze ministerstwo zdążyło jeszcze dwukrotnie przegrać sprawę ze skargi o przewlekłość postępowania i dwukrotnie za to zapłacić.
– Wydaje nam się, że problemem jest to, że pozwoliliśmy sobie zwrócić uwagę ministrowi, że podlega prawu, a jego decyzje mogą być kontrolowane przez sądy – ocenia Tomasz Jasiński.
Jak mówią odkrywcy szkuty, niektórzy z okolicznych rolników podejrzewają, że też mogą mieć w swoich gospodarstwach podobne obiekty pozostałe po dawnym handlu wiślanym.
– Po tym, jak zobaczyli, przez co przeszliśmy, żaden z nich nie chce tego nigdzie zgłaszać. Widzieli, że to oznaczałoby uciążliwe prace na ich działce, zniszczenia i zablokowanie sadu czy pola – wszystko bez żadnego wynagrodzenia – kwituje Tomasz Jasiński.
MKiDN nie odpowiedziało na zadane przez nas pytania dotyczące sprawy. ©℗