Trybunał Konstytucyjny – jeśli znów nie zmieni swoich planów – powinien dziś zająć się badaniem konstytucyjności ustawy o dostępie do informacji publicznej. Wniosek w tej sprawie skierowała I prezes Sądu Najwyższego prof. Małgorzata Manowska.

Zarzuca ustawie wiele, począwszy od tego, że nie wiadomo, kogo przepisy dotyczą: czym jest, a czym nie jest „władza publiczna”; gdzie kończy się jawność życia publicznego, a gdzie zaczyna prywatność urzędników; że nawet – co w państwie prawa trudne do wyobrażenia – w przepisie karnym nie są precyzyjnie określone znamiona czynu zabronionego.
Co gorsza, zgadzam się z prof. Manowską: ustawa jest tak słaba, że właściwie nie nadaje się do użytku. Prawnicy, którzy na co dzień zajmują się tymi przepisami, twierdzą, że ustawa jest już tylko rodzajem wątłego stelaża – gros regulacji wyinterpretować musiały z niej sądy swoimi wyrokami. A przecież nie sądy są od stanowienia prawa w Polsce.
Szkopuł jednak w tym, że chwilowo lepszej ustawy nie mamy. A władza jaka jest – każdy widzi. Aktywność obywatelska – mile widziana, ale tylko z jednej strony. Dziennikarzy im mniej, tym lepiej. Pytania od mediów – reglamentowane, a odpowiedzi odwlekane na tak długo, jak się da.
Środowisko dziennikarskie protestuje przeciwko wybijaniu ustawie zębów. Solidaryzujemy się z tym protestem i podzielamy jego alarmistyczny ton: jawności w naszym życiu publicznym wciąż jest za mało. Nawet jeśli ustawa jest nieudana, uchylenie jej przepisów tylko pogorszy stan demokracji w Polsce.
W normalnej sytuacji ustrojowej apelowałabym do TK, by – jeśli jednak uzna, że przepisy nie mogą się ostać – odroczył utratę ich mocy obowiązującej. Może to zrobić choćby na rok albo półtora. W normalnej sytuacji ustrojowej to dość czasu dla parlamentu, by w porozumieniu z organizacjami społecznymi przygotować rozsądne przepisy i doprowadzić do ich uchwalenia. W normalnej sytuacji ustrojowej. Wiem, jak to brzmi.