Sejm poparł wczoraj niektóre z zarzutów wobec ustawy o dostępie do informacji publicznej, którą dziś miał zająć się TK. Ich uwzględnienie może oznaczać koniec przejrzystości w naszym kraju.

Trybunał Konstytucyjny miał się dziś pochylić nad wnioskiem I prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Manowskiej o zbadanie konstytucyjności szeregu przepisów ustawy o dostępie do informacji publicznej (t.j. Dz.U. z 2020 r. poz. 2176 ze zm.). Wczoraj po południu okazało się, że wokanda została skorygowana, a rozprawę przeniesiono na 15 grudnia. Powody nie są znane.
Uwzględnienie głównych zarzutów I prezes, odnoszących się do zakresu podmiotowego i przedmiotowego tych regulacji, zdaniem wielu komentatorów w praktyce oznaczać będzie, że ustawa stanie się martwą literą prawa, przynajmniej do momentu uchwalenia nowych przepisów.
- Dla jawności życia publicznego i realizacji prawa do informacji wyrok Trybunału Konstytucyjnego może okazać najważniejszym wydarzeniem od uchwalenia w 2001 r. ustawy o dostępie do informacji publicznej - przewiduje prof. Grzegorz Sibiga z Instytutu Nauk Prawnych PAN.
Niedookreślone pojęcia
Wniosek jest bardzo rozbudowany i dotyczy wielu przepisów (patrz: grafika). Najistotniejsze dotyczą zakresu podmiotowego, czyli tego, kto musi udostępniać informacje. I prezes SN zarzuca tu ustawie, że nie precyzuje takich pojęć, jak: „władze publiczne”, „inne podmioty wykonujące zadania publiczne”, „osoby pełniące funkcje publiczne” oraz „w związku z pełnieniem funkcji publicznych”, to zaś ma bezprawnie rozszerzać krąg podmiotów zobowiązanych do udostępniania informacji publicznej.
Wnioskodawczyni zestawia te pojęcia z art. 61 konstytucji, który mówi o tym, że obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności i organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne, przy czym prawo to obejmuje również uzyskiwanie informacji o działalności organów samorządu gospodarczego i zawodowego, a także innych osób oraz jednostek organizacyjnych w zakresie, w jakim wykonują one zadania władzy publicznej i gospodarują mieniem komunalnym lub majątkiem Skarbu Państwa.
„Już samo proste porównanie treści regulacji konstytucyjnej z unormowaniami ustawowymi wskazuje na istnienie między nimi rażącej niezgodności” - przekonuje w swym wniosku sędzia Małgorzata Manowska.
Sejmowa komisja ustawodawcza przegłosowała we wtorek stanowisko, w którym popiera ten zarzut i wnosi o stwierdzenie niekonstytucyjności przepisów w zakresie, w jakim nie konkretyzują one wymienionych pojęć.
Za niekonstytucyjny większość członków komisji uznała również art. 23 ustawy o dostępie do informacji publicznej, który przewiduje odpowiedzialność karną za nieudostępnienie informacji wbrew ciążącemu obowiązkowi. Tu powodem ma być niedookreślenie znamion czynu zabronionego. Co ciekawe, rok temu, w sprawie skargi konstytucyjnej dotyczącej tego samego przepisu, Sejm uznał go za konstytucyjny. Wobec pozostałych zarzutów z wniosku I prezes SN posłowie zawnioskowali o umorzenie postępowania.
Puste rejestry umów
O umorzenie w całości prosił zaś rzecznik praw obywatelskich.
„Analiza uzasadnienia wniosku prowadzi do konkluzji, że intencją wnioskodawczyni jest w istocie zakwestionowanie dotychczasowego dorobku orzeczniczego sądów administracyjnych dotyczącego stosowania ustawy i przeprowadzenie de facto fundamentalnej zmiany tej ustawy, a nie dokonanie hierarchicznej kontroli norm w rozumieniu art. 188 konstytucji RP” - napisał w swym stanowisku.
Zdaniem RPO uwzględnienie zarzutów w całości oznaczałoby w praktyce, że ustawy nie da się stosować. Zdanie to podziela Krzysztof Izdebski, ekspert Open Contracting Partnership.
- Jeśli TK podzieli w pełni stanowisko Małgorzaty Manowskiej, to w zasadzie możemy zapomnieć o dostępie do informacji publicznej. To znaczy, że on niby będzie istniał, ale ograniczony do najbardziej oficjalnych informacji od wąsko rozumianych władz publicznych. Takie podmioty, jak choćby Polska Fundacja Narodowa, nie będą narażone na obowiązek udostępniania informacji o swoich wydatkach, a ministrowie będą mogli spać spokojnie, że nikt nie ujawni ich premii i nagród. Paradoksem jest też, że rejestry umów określone w niedawno uchwalonych przepisach pozostaną puste. Partie nie będą musiały ich w ogóle publikować, bo nie będą zobowiązane do udostępniania informacji publicznych - zauważa.
Centralny rejestr umów, który został wprowadzony ustawą antykorupcyjną, miał być krokiem ku większej jawności życia publicznego. Tyle że mają w nim być publikowane wyłącznie informacje publiczne podlegające udostępnieniu. Jeśli więc zostanie ograniczony krąg podmiotów zobowiązanych do ich udostępnienia oraz zakres udostępnianych informacji, to rejestr nie spełni pokładanych w nim nadziei. Ze względu na ochronę prywatności nie będą np. publikowane dane osób fizycznych, z którymi zawierane są umowy.
Konsekwencje dla całego systemu
Siła rażenia wyroku TK zależeć będzie od tego, jakie zarzuty ewentualnie uwzględni.
- Poszczególne kwestie podniesione we wniosku mają różny ciężar gatunkowy. O ile bez kwestionowanego przepisu karnego z art. 23 ustawy będzie możliwe dalsze udostępnianie informacji publicznej na zasadach i w trybie określonych w ustawie, o tyle stwierdzenie niekonstytucyjności: art. 4 określającego zakres podmiotowy ustawy, art. 2 przyznającego uprawnienie informacyjne każdemu zainteresowanemu oraz art. 5 ust. 2 ustalającego granice ochrony prywatności, wpłynie na niemożność korzystania w praktyce z ustawowych środków realizacji prawa do informacji - wyjaśnia prof. Grzegorz Sibiga.
- Konsekwencje będą odczuwalne dla całego polskiego systemu prawnego, ponieważ bardzo wiele innych ustaw i aktów podustawowych odsyła do ustawy o dostępie do informacji publicznej lub do konkretnych rozwiązań z tej ustawy, np. zasad lub sposobów udostępniania czy działania Biuletynu Informacji Publicznej - dodaje.
Na dziś, czyli pierwotny termin rozprawy, Sieć Obywatelska Watchdog Polska zapowiadała protest przed budynkiem Trybunału Konstytucyjnego.
ikona lupy />
Przepisy ustawy o dostępie do informacji publicznej, wobec których SN postawił zarzuty / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe