Zmiany w prawie, robione na wariata i obliczone na poklask chwilowo wzburzonego społeczeństwa, nigdy nie przyniosą trwałych efektów. Jak długo będziemy się jeszcze na to nabierać?

To zdjęcie obiegło niedawno całą Polskę: strażak trzyma na rękach dwuipółletniego Sebastiana chwilę po tym, jak pijany kierowca spowodował pod Stalową Wolą wypadek, w którym zginęli rodzice chłopca. Małżeństwo osierociło jeszcze dwójkę dzieci, których nie było w aucie. W komentarzach pod newsami o wypadku roi się od nawoływań o surowsze kary dla piratów drogowych. Niewyobrażalna ludzka tragedia otwiera więc niespotykaną szansę dla władzy – teraz albo nigdy, zaostrzamy przepisy. Pokażmy, że coś robimy: dziesięciokrotna podwyżka mandatów, sześciokrotna podwyżka grzywien za wykroczenia drogowe, kto da więcej? Może dorzućmy konfiskatę pojazdów, wyższe kary dla pijanych, piratów drogowych i tych wsiadających za kierownicę bez prawa jazdy? Nikt tego nie zaneguje, bo stanie się obrońcą drogowych przestępców. Uchwalmy naprędce przepisy, pokażmy, jak sprawnie i szybko reagujemy na problemy i ogłośmy sukces. Aż do następnej tragedii, po której… znów zaostrzymy przepisy. Ile razy historia musi się powtórzyć, zanim nauczymy się, że SAMO podnoszenie sankcji nie jest żadnym rozwiązaniem?
Zdjęcie dwuipółletniego Sebastiana stało się symbolem pobłażliwości dla piratów drogowych. Tymczasem dla mnie pokazuje ono przede wszystkim fasadowość kar i klęskę egzekucji przepisów. Jest dowodem porażki naiwnej wiary w prewencyjną moc coraz to surowszych przepisów.
Sprawcą tragedii pod Stalową Wolą był mężczyzna prowadzący pod wpływem alkoholu – w dodatku bez prawa jazdy. A przecież w 2015 r. Sejm – w reakcji na inny koszmarny wypadek w Kamieniu Pomorskim (pijany i naćpany kierowca zabił sześć osób, w tym dziecko) – uchwalił ustawę o pijanych kierowcach. Mechanizm był identyczny. Tak jak teraz premier Morawiecki zlecił zaostrzenie kar ministrowi infrastruktury Adamczykowi, tak wówczas Donald Tusk to samo nakazał ministrom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo na drogach. Podwyższono sankcje, wydłużono okres, na który pozbawia się sprawców prawa jazdy, a także ustanowiono kary więzienia za jazdę bez uprawnień – nie tylko w okresie, na który odebrano prawo jazdy, lecz także po jego upływie. Oprócz tego wprowadzono obowiązkowe nawiązki w wysokości m.in. 5 tys. zł i 10 tys. zł na rzecz Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym i Pomocy Postpenitencjarnej.
Już za czasów obecnej władzy minister Zbigniew Ziobro jeszcze raz podwyższył karę za jazdę bez uprawnień (z trzech do pięciu lat w okresie zakazu), a specjalny fundusz zasilany grubymi tysiącami przez kierowców złapanych na podwójnym gazie przemianowano na Fundusz Sprawiedliwości.
A jednak surowe przepisy, którymi naszpikowano kodeks karny, by odstraszyć kierowców od wsiadania za kierownicę po alkoholu i bez uprawnień, nie uchronił przed kolejnymi śmiertelnymi wypadkami. Co więcej, po tym, jak zorganizowano zbiórkę internetową na rzecz trójki osieroconego rodzeństwa, premier Morawiecki zapowiedział przyznanie specjalnej renty poszkodowanej rodzinie. Od czego w takim razie jest Fundusz Sprawiedliwości?
Fundusz, na którym łapę położyli politycy Solidarnej Polski, pozwala im się lansować na ceremoniach przekazywania gminom wozów strażackich. Tymczasem – jak ujawnił raport Najwyższej Izby Kontroli z 2018 r. – 26 mln zł wydano na wynagrodzenia sędziów, prokuratorów i pracowników wymiaru sprawiedliwości zaangażowanych w obsługę systemu, a 0,2 mln zł na kompensaty dla ofiar przestępstw popełnionych przez niewypłacalnych sprawców albo takich, których nie udało się złapać.
Wróćmy jednak do tu i teraz. Nie jest oczywiście tak, że problemu nie ma i nie należy robić nic. Tylko że obecne działania władzy odznaczają się obrzydliwą wręcz hipokryzją. – Koniec z pobłażliwością dla piratów drogowych. Statystyki drogowe nie kłamią, wciąż na naszych drogach ginie zbyt dużo osób, każdego dnia przybywa rannych. Wypadki drogowe to nie tylko trauma poszkodowanych i ich bliskich, lecz także koszty dla gospodarki. Straty dla budżetu państwa z tytułu zdarzeń drogowych są szacowane na ponad 56 mld zł rocznie, w 2018 r. koszty te stanowiły 2,7 proc. polskiego PKB – powiedział 28 lipca 2021 r. minister infrastruktury Andrzej Adamczyk piastujący swoją funkcję od 16 listopada 2016 r. Dostrzeżenie problemu, który widzieli wszyscy naokoło, trochę mu więc zajęło, choć stawiam dolary przeciwko orzechom, że gdyby nie wypadek pod Stalową Wolą i polecenie premiera minister Adamczyk nie wchodziłby na wojenną ścieżkę z piratami drogowymi. Od kilku lat w jego szufladzie leży gotowy projekt dotyczący usprawnienia ściągania kar za przekroczenia prędkości ujawnione przez fotoradary. Minister nawet nie skierował go do konsultacji. O jego roli w blokowaniu przepisów o ochronie pieszych pisałem na łamach DGP już nieraz.
Od lat było też wiadomo, że stawki mandatów nie przystają do rzeczywistości. Dość powiedzieć, że ustalono je w 1997 r. Najwyższy mandat – 500 zł – był wtedy wyższy niż płaca minimalna (450 zł) i stanowił 57 proc. średniego wynagrodzenia. Dziś jest to niecałe 18 proc. najniższej pensji i 9 proc. średniej krajowej. Choć o urealnieniu grzywien się mówiło od lat, żaden rząd, również obecny, nie miał odwagi tego zrobić. Gdyby mandaty rosły sukcesywnie co dwa, trzy lata, proponowana dzisiaj 10-krotna podwyżka (do 5 tys. zł) nie byłaby tak rażąca. Za niska jest także maksymalna grzywna, jaką można dziś nałożyć w postępowaniu sądowym – 5 tys. zł. Ale czy rzeczywiście trzeba jej górną granicę podwyższać aż do 30 tys. zł? Jeśli do takiego pułapu podniesiemy mandaty za wykroczenia drogowe, to jakie powinny być grzywny orzekane dla sprawców przestępstw drogowych? Orzec można wszystko, papier, na którym wydrukowany jest wyrok, wszystko przyjmie, tylko problem, jak go później wyegzekwować. Zwłaszcza jeśli oprócz wysokiej grzywny trzeba jeszcze zasądzić obowiązkową nawiązkę na fundusz, a może i naprawienie szkody czy rentę. Nie każdy jest prezesem Orlenu, ze składania długopisów w zakładzie karnym na to wszystko zarobić się nie da. Ile więc pieniędzy ostatecznie dostanie poszkodowany?
Wiele z zapowiedzianych rozwiązań (choć nie wszystkie) trąci populizmem penalnym, lecz władza na to nie zważa. Rząd przyjął projekt nie tylko bez poddawania go wcześniej jakimkolwiek konsultacjom społecznym, ale nawet go nie upublicznił. „Recepty”, o których tu piszę, znamy ze slajdów. Brak konsultacji z ekspertami czy ze społeczeństwem projektu zmian, który dotyczy milionów kierowców i pozostałych uczestników ruchu drogowego, jest przejawem buty, arogancji i lekceważenia obywateli. Ale przede wszystkim to odebranie sobie szansy na skorygowanie błędów i załatanie dziur – na własne życzenie. Ministerstwo Infrastruktury nie odpowiedziało na moje pytania o powody pominięcia procesu konsultacji i uzgodnień. Na usprawiedliwienie w komunikacie powołuje się na badania sondażowe z 2018 r., z których wynika, że 82 proc. badanych opowiada się za surowszymi karami za przekraczanie prędkości, a 89 proc. chce ostrzejszego traktowania nieprawidłowych zachowań kierowców wobec pieszych.
No to świetnie, ale czy to cokolwiek zmienia? Czy jeśli społeczeństwo oczekuje wyższych kar, to znaczy, że możemy uchwalić, co nam się żywnie podoba bez pytania kogokolwiek o opinię? Problem w tym, że konsultacje trwają, a przepisy trzeba przyjąć szybko, by wykorzystać falę społecznego oburzenia. Zwłaszcza że jak już ludzie zaczną płacić sowite kary, ich entuzjazm dla nowych przepisów znacząco spadnie. Dobrze więc, by zdążyli się do tego przyzwyczaić, zanim nadejdą kolejne wybory.
Część ekspertów, którzy nawoływali do zaostrzenia sankcji, nie tylko przechodzi do porządku dziennego nad pominięciem konsultacji, lecz gotowi są beatyfikować premiera Morawieckiego i usprawiedliwić największą bzdurę. Mnie najbardziej podobała się argumentacja, że nie ma co się czepiać, bo projekt zmian (którego nie widzieli) nie jest nowy – powstał w ministerstwie rok czy dwa lata temu. Powiem tak: widziałem wiele projektów, które rodziły się w poszczególnych resortach nawet dłużej, ale wcale nie przekładało się to na ich jakość. Odnaleziony pod koniec życia poety wiersz z czasów jego młodości nie jest dziełem dojrzałym – dalej będzie to naiwny i szkolniacki utwór, który wymaga szlifów. Tak samo jest z projektami aktów prawnych. I temu powinny służyć konsultacje, oczywiście przy założeniu otwartości na jakąkolwiek konstruktywną krytykę.
Ja wiary w jakość nowych przepisów nie podzielam. Kontrowersyjny – mówiąc eufemistycznie – pomysł z konfiskowaniem pojazdów na razie odłożono na później, ale i tak niektóre pomysły są od czapy, natomiast inne brzmią jak pobożne życzenia. Na przykład w imię poprawy bezpieczeństwa na przejazdach kolejowych zaproponowano, by za omijanie opuszczonych szlabanów czy wjeżdżanie na przejazd kolejowy, jeśli ich opuszczanie się rozpoczęło, groziła minimalna grzywna w wysokości 2 tys. zł. Jeśli kogoś nie przeraża wizja sprasowania przez pociąg i ryzykuje życie swoje lub swoich pasażerów, to czy od głupiego pomysłu odwiedzie go mandat wynoszący mniej niż płaca minimalna? Zamiast takich pozorowanych działań minister infrastruktury, odpowiedzialny również za kolej, mógłby po prostu zmniejszyć liczbę niestrzeżonych przejazdów kolejowych.
Idźmy dalej. Nowym rozwiązaniem ma być kara grzywny w wysokości nie mniejszej niż 1,5 tys. zł za uszkodzenie mienia przez sprawcę wykroczenia lub spowodowanie naruszenia ciała skutkującego leczeniem krótszym niż tydzień. Co takie rozwiązanie daje poszkodowanemu? Satysfakcję, że musi sprawca zapłacić przynajmniej 1,5 tys. zł? Dlaczego państwo ma zarabiać na tym, że ktoś uszkodzi mi auto, a ja będę wymagał pomocy lekarskiej i nie będę zdolny do pracy przez kilka dni? Czy nie lepiej, by w takich sprawach sąd z urzędu zobowiązywał sprawcę do naprawienia szkody (dziś jest to na wniosek)? Jeszcze rozumiałbym, gdyby grzywna miała w jakiś sposób sfinansować wydatki państwa na leczenie ofiar, ale nie. Projekt zakłada, że pieniądze z mandatów trafią bezpośrednio na budowę dróg.
Co więcej, może się okazać, że sprawca, na którego nałożono i grzywnę, i obowiązek naprawienia szkody, nie podoła wszystkim obciążeniom finansowym. Państwo sobie poradzi – bo przy okazji wprowadza się możliwość pomniejszenia zwrotu podatku o niezapłacone grzywny. A obywatel nadal jest na samym końcu w porządku dziobania. Gdzie więc ułatwienia w dochodzeniu roszczeń o charakterze kompensacyjnym dla ofiar?
Podobnie z obowiązkową rentą orzekaną od pijanych sprawców wypadków śmiertelnych. Hasło brzmi świetnie. Ale przez to, że rząd nie pokazał szczegółów regulacji, nie wiadomo, czy po wsadzeniu do więzienia takiego przestępcy obowiązek wypłaty renty przejmie na siebie jego ubezpieczyciel albo Ubezpieczeniowy Fundusz Gwarancyjny (gdyby sprawca nie miał polisy).
Diabeł tkwi w szczegółach i nawet rozwiązania na pierwszy rzut oka racjonalne mogą mieć negatywne konsekwencje. Wszyscy narzekamy, że pomimo podnoszenia kar za jazdę bez prawa jazdy policja najczęściej ujawnia takich kierowców, gdy już kogoś zabiją. Ale umyka nam to, że przez uchwalenie przepisów wprowadzonych dla naszej wygody rutynowe kontrole trwają dłużej. Po tym jak zniesiono obowiązek noszenia przy sobie prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego, sprawdzenie każdego kierowcy, który nie ma dokumentów, trwa nieporównywalnie dłużej, co odbija się na liczbie aut zatrzymywanych do kontroli. Nie twierdzę, że jest to powód wciąż zbyt niskiej liczby kontroli – jest to przede wszystkim efekt zbyt małej liczby policjantów w drogówce.
Nie mówię też, że w Ministerstwie Infrastruktury pracują dyletanci. Chodzi o to, że nikt samodzielnie nie jest w stanie ogarnąć wszystkich aspektów i konsekwencji tworzonego prawa. Ale jego zmiana jest działaniem najprostszym. Kłopot w tym, że bez poprawy egzekucji przepisów, bez systemowych zmian dotyczących szkolenia, bez skończenia raz na zawsze z przymykaniem oka na wiele patologii, efekt będzie tylko chwilowy. Tymczasem u nas od zmiany prawa się rozpoczyna i na niej najczęściej kończy.