- Cieszy nas odkrycie kart w sprawie dopłat do kredytów mieszkaniowych. W przeciwieństwie do poprzedniego programu #naStart jest adresowany do osób naprawdę potrzebujących - uważa Bartosz Guss, nowy dyrektor generalny Polskiego Związku Firm Deweloperskich, były wiceprezydent Poznania.
Ministerstwo Rozwoju i Technologii pracuje nad wdrożeniem kredytu #naStart. Po wakacjach ustawa ma trafić do Sejmu. Branża cieszy się z tego rozwiązania?

Na pewno ucieszyło nas to, że ministerstwo odkryło karty i przedstawiło szczegóły wdrażanych rozwiązań. Okres niepewności nie sprzyjał decyzjom konsumenckim. Planowane warunki przyszłego kredytu zawierają ograniczenia, m.in. w kwestii limitów dochodowych i liczby możliwych wniosków składanych w danym kwartale. W przeciwieństwie do poprzedniego programu Bezpieczny kredyt 2 proc., jest on adresowany do osób naprawdę potrzebujących. Według ostatnich badań mamy jeden z najwyższych poziomów oprocentowania kredytu hipotecznego w Europie, co powoduje, że istnieje duża grupa odbiorców, która nie może pozwolić sobie na zakup własnego mieszkania. Z perspektywy rynku nieruchomości jest to więc program szyty na miarę i nie spowoduje jakichś turbulencji związanych ze składaniem lawinowej ilości wniosków.

Istnieje jednak spora obawa o wzrost cen na rynku. Mamy dwugłos w tej sprawie – minister rozwoju Krzysztof Paszyk zapewnia, że ceny nie wzrosną, innego zdania jest jednak spora część ekspertów i resort finansów.

Skłaniałbym się ku stanowisku ministra Paszyka. Z uwagi na wspomniane wcześniej limity kredytowe i ograniczenia liczby składania wniosków sytuacja na rynku powinna być stabilna. Jeśli miałbym coś krytykować, to zawiłość zasad. Nabywcom trudno będzie samodzielnie ocenić, czy będą mogli skorzystać z programu, czy jednak się nie kwalifikują.

Czyli – pana zdaniem – ceny utrzymają się na podobnym poziomie. Jak długo?

O stabilizacji cen można mówić w horyzoncie kilkumiesięcznym. Nie chciałbym prognozować sytuacji w dłuższym terminie, bo ta może zależeć od czynników makroekonomicznych czy globalnych zjawisk. Moje przewidywania dotyczą ogólnej sytuacji w całym kraju. Regionalnie będą pewne odchylenia – sytuacja chociażby na łódzkim rynku jest przecież inna niż w Krakowie.

Jak wyglądają państwa kontakty z resortem rozwoju?

W sprawie kredytu #naStart nie braliśmy udziału w żadnej głębszej dyskusji poza jednym spotkaniem. Natomiast w innych kwestiach partycypujemy w procesie legislacyjnym jako największa organizacja branżowa. Rozmawiamy m.in. o propodażowych rozwiązaniach, o odrolnieniu terenów w miastach, zmianach w ustawie o planowaniu przestrzennym, poprawie specustawy mieszkaniowej czy przepisach środowiskowych.

Nie wymienił pan Krajowego Zasobu Nieruchomości. Co powinno się stać z należącymi do niego terenami?

Z perspektywy wieloletniego samorządowca oceniam tę instytucję bardzo negatywnie. Stworzono nową osobę prawną wyposażoną w ogromny majątek. Nie znam żadnych spektakularnych sukcesów KZN. Niestety „chomikowanie” gruntów przez KZN, KOWR (Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa – red.) czy inne państwowe instytucje doprowadza do blokowania inwestycji, a tym samym podaży. Spektakularnym przykładem są tereny pokolejowe w Poznaniu, które należą m.in. do PKP. To 120 ha w samym sercu miasta czeka od kilkudziesięciu lat na zagospodarowanie. Dlaczego nie uwolnić tych terenów i nie stworzyć nowej ciekawej dzielnicy?

W takich tematach kluczowa jest współpraca deweloperów z samorządami. Otwartą kwestią pozostaje udział inwestorów nie tylko w budowie nowych mieszkań, lecz także infrastruktury wspólnej wokół osiedli. Deweloperzy niestety nie zawsze chcą w tym uczestniczyć.

Przez lata faktycznie pokutował pogląd, że to po stronie samorządów leżą wszystkie obowiązki w tym zakresie. Zdarzały się przypadki, że część inwestorów uciekała od partycypacji. W dobrze funkcjonującym organizmie powinno to wyglądać inaczej. Widzę jednak, że podejście deweloperów na przestrzeni ostatnich lat ewoluowało. Branża deweloperska czuje się coraz bardziej współodpowiedzialna za przestrzeń publiczną i chce uczestniczyć w procesie jej modernizacji. Z naszej perspektywy ważne jest, aby warunki współpracy były określane na wczesnym etapie całego procesu inwestycyjnego, aby można było dobrze zbilansować cały projekt. Zdarzają się przypadki, że samorządy zaskakują inwestorów wymogiem niewspółmiernie wysokiej partycypacji i to odbija się później chociażby na nagłych podwyżkach cen danych mieszkań. W tym temacie branża czeka przede wszystkim na dobrze skrojone zintegrowane plany inwestycyjne (ZPI), ale także jasny sygnał z resortu rozwoju o prolongacie wejścia w życie planów ogólnych.

A co powinno się wydarzyć? Już dziś słychać głosy, że samorządowcy nie zdążą do końca 2025 r. przygotować planów ogólnych, tak jak zakłada przyjęta reforma planowania przestrzennego.

Warto uczyć się na błędach, aby nie powielać tych samych negatywnych schematów. W 1994 r. zdecydowano o likwidacji miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego (MPZP), do czego ostatecznie doszło w 2003 r. Minęło kilkadziesiąt lat i wciąż kręcimy się wokół dylematu – plany czy WZ-ki (decyzje o warunkach zabudowy – red.).

To, na co przede wszystkim chciałbym uwrażliwić, to kwestia gigantycznego zaangażowania samorządowców w ostatnich latach w opracowywanie nowych studiów uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego. Ta praca nie powinna iść dziś do kosza. Miasto Poznań w lipcu 2023 r. zakończyło całą procedurę – odbyto kilkuletnie konsultacje, w procesie uwzględniono specyfikę wielu obszarów. A teraz na mocy rewolucji planistycznej ten intelektualny wysiłek zostanie zmarnowany. Powinna istnieć łatwa ścieżka wykorzystania potencjału studium w uchwalaniu planów ogólnych. Plan ogólny powinien być „nakładką” nad studium. Nie ma potrzeby, aby jedno rozwiązanie zastępować drugim.

Nie wszystkie gminy są jednak w tak komfortowej sytuacji jak Poznań. Część samorządów, szczególnie tych mniejszych, nie ma prawie żadnego doświadczenia w tworzeniu planów ogólnych. A czasu na ich przygotowanie jest coraz mniej – niecałe półtora roku.

Oczywiście. Dlatego Ministerstwo Rozwoju i Technologii powinno jak najszybciej ogłosić decyzję o przesunięciu tego terminu. I to nie jest kwestia wyboru – to po prostu konieczność. Opóźnianie tej decyzji wprowadza chaos w samorządach, ale też niepewność na rynku nieruchomości co do przyszłości.

Data przyjęcia planów ogólnych jest powiązana z wygaśnięciem przepisów spec ustawy mieszkaniowej, czyli lex deweloper. Dała ona narzędzie, jakim jest procedura przyjmowania przez radę gminy uchwały o lokalizacji inwestycji mieszkaniowej z pominięciem MPZP. Walcząc o więcej czasu na przygotowanie planów ogólnych, staracie się jednocześnie o wydłużenie działania lex deweloper.

Nasze stanowisko jest takie, by tych dwóch regulacji nie wiązać w ten sposób ze sobą. Uważamy, że zintegrowane plany inwestycyjne zaczną realnie funkcjonować za dwa lata. Wszyscy potrzebują czasu, żeby się nauczyć nowego narzędzia. Lex deweloper, mimo początkowej złej sławy, jest tym narzędziem, które pozwala gminie oczekiwać od dewelopera partycypacji w budowie potrzebnej infrastruktury publicznej. Jeśli specustawa mieszkaniowa przestanie obowiązywać z końcem 2026 r., a nie będą gotowe plany ogólne, to przyczyni się to do powstania luki inwestycyjnej na wielu obszarach dużych aglomeracji.

Staracie się też – jeśli już doszłoby do zmiany ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym – aby przy tej okazji zmienić regulacje dotyczące ZPI. Zdaniem deweloperów nie da się ich w obecnym kształcie użyć. Dlaczego?

Chodzi nam o odchudzenie procesu uchwalania ZPI. Jeśli ma to być specnarzędzie, to powinno być sprawne. Podajemy w wątpliwość dwukrotne podejmowanie uchwał przez gminy przed przyjęciem ZPI. Organy uchwałodawcze gmin mogą zwlekać z podjęciem uchwał inicjujących procedurę ZPI, nie znając jeszcze finalnego kształtu umowy urbanistycznej. Druga istotna sprawa to określenie czytelnych i proporcjonalnych zasad partycypacji w kosztach budowy infrastruktury. Warto rozważyć, czy nie rozszerzyć katologu inwestycji uzupełniających w ramach ZPI o remonty pustostanów komunalnych. Gminy zyskałyby dzięki temu nowe mieszkania w przyzwoitym standardzie.

Wracając jeszcze do ZPI: jeśli dobrze rozumiem, boi się pan, że powtórzy się historia jak z „lokalem za grunt”. Gminy boją się z tego korzystać, by nie być posądzonym o sprzyjanie deweloperowi?

To zupełnie odrębne procedury. „Lokal za grunt” nie przyjął się z prostego powodu. Państwo stworzyło dla gmin konkurencyjne i dużo korzystniejsze rozwiązanie. Jeśli gmina może dostać dofinansowanie do budownictwa komunalnego do 85 proc. z funduszu dopłat i realizować samodzielnie inwestycje, to nie ma motywacji, aby wyzbywać się gruntu w ramach nowej instytucji. Dodatkowo gminy są przyzwyczajone do stosowania procedur klasycznego przetargu. Finalna cena w takiej procedurze często znacznie przewyższa początkowo licytowaną. Nowa procedura „lokal za grunt” jest znacznie bardziej skomplikowana, a ewentualne rozliczenia finansowe pomiędzy gminą a deweloperem mogłyby rodzić podejrzenie niegospodarności.

Może warto byłoby poszukać rozwiązania z niewielkim wsparciem finansowym państwa, które pozwoli deweloperom zaangażować się w budownictwo dostępne, na zasadzie dywersyfikacji portfela inwestycji. Zasadniczo firma budowałaby komercyjnie, ale jakąś inwestycję zrealizowałaby na minimalnym, ale pewnym zysku, obok tych, które mogą dać większy zysk, ale przy większym ryzyku. Uważam, że w ten sposób szybciej można byłoby zasypać lukę mieszkań na wynajem dostępnych cenowo. Co do zasady deweloperzy budują po prostu efektywniej. Postulujemy wprowadzenie takiego narzędzia.

Wkrótce, bo już 1 sierpnia, wejdzie w życie rozporządzenie o warunkach technicznych, jakim podlegają budynki i ich usytuowanie, które ma dać narzędzia do walki z patodeweloperką. Powołanie pana na stanowisko dyrektora generalnego PZFD, po latach pracy na stanowisku wiceprezydenta Poznania, ma służyć poprawie wizerunku branży. Jak chciałby pan go zmienić?

Przede wszystkim uważam, że ten termin jest zdecydowanie zbyt często używany w stosunku do rzeczywistych rozmiarów tego zjawiska. Nawet powiedziałbym, że nadużywany. Branża nie zaprzecza, że na rynku zdarzają się nieprawidłowe praktyki, ale to promil w całej masie dobrze przygotowanych i zrealizowanych inwestycji.

Misją PZFD jest poprawa standardów rynkowych. W ramach związku powstała komisja etyki i mediacji. Na koniec roku upublicznimy nasz znowelizowany kodeks dobrych praktyk, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że samymi regulacjami prawnymi nie rozwiąże się problemu. Chcielibyśmy, aby znaczek PZFD był dla nabywcy gwarancją, że ma do czynienia z solidną firmą. To pewnie zajmie jakiś czas, ale chcielibyśmy, żeby konsumenci poszukiwanie mieszkania czy domu zaczynali od sprawdzenia, czy dany deweloper jest członkiem PZFD.

A co to da nabywcy?

Gwarancję, że członka PZFD cechuje postawa etyczna i wysoka jakość w świadczeniu usług. Chodzi o zapewnienie dobrych standardów realizacji inwestycji.

Czyli jakich?

W kodeksie znajdą się przepisy wprowadzające jasne zasady w zakresie prezentowania oferty, wzorcowych relacji z nabywcami przed i po zakupie mieszkania, przepisy regulujące współpracę deweloperów z kontrahentami, społecznością czy administracją publiczną. Kompleksowo zostanie uregulowany cały wachlarz aktywności, jakie towarzyszą procesowi powstawania inwestycji deweloperskiej.

Czy deweloper, który nie będzie przestrzegał tych standardów, zostanie usunięty z PZFD?

Już dziś ze związku wykluczane są firmy, które naruszają standardy rynkowe. Przez ostatnie lata PZFD rozstał się z firmami, które np. postanowiły nadużywać przepisów budowlanych wprowadzonych w związku z pandemią koronawirusa, czy tymi, które uporczywie nie regulowały płatności względem wykonawców inwestycji. Kodeks nie jest jednak po to, żeby żegnać się z członkami, a bardziej po to, żeby edukować i uwrażliwiać firmy na konieczność świadczenia usług na wysokim poziomie. Już dziś związek to ponad 320 firm, które by zyskać miano członka PZFD, przechodzą gruntowny proces weryfikacji. ©℗

Rozmawiali Jolanta Szymczyk-Przewoźna i Marek Mikołajczyk