Mamy odpowiedź na gnębiące ludzkość pytanie: co było pierwsze – jajko czy kura? Pierwsze było (i jest) Mieszkanie dla Młodych. Limity, które decydują o tym, czy dany lokal da się objąć pomocą w ramach działającego od kilku miesięcy programu wspomagania młodych w kupowaniu własnego M, niby są oparte na rynkowych cenach.
Równocześnie te limity działają na ceny niczym grawitacja: tam gdzie są wyższe od rynkowego poziomu, mamy do czynienia z ich podwyżkami. Tam gdzie niższe – z obniżkami. Pod tym względem MdM nie różni się od swojej poprzedniczki Rodziny na Swoim.
Z tej praktycznej realizacji idei egalitaryzmu (choć ograniczonej do mieszkaniówki) cieszą się ci, którzy chcieliby zamieszkać w miastach o najwyższych dochodach. Ci z mniejszych, gdzie ceny idą w górę, nie muszą być już szczęśliwi.
Tak musi się kończyć każda ingerencja państwa, która jest uzależniona od ceny nieruchomości. Może wyglądałoby to inaczej, gdyby pomoc była uzależniona od dochodów. Choć i tu znalazłoby się sporo sposobów na wyciągnięcie niezasłużonej pomocy. I godny pochwały pomysł stałby się niewypałem. No, ale to już kwestia określenia priorytetów. Te zaś – jak można wnioskować z wpływu MdM na rynek (bo nie z deklaracji, jakie towarzyszyły opracowywaniu programu) – polegają nie tyle na wspieraniu rozwoju mieszkalnictwa, ile na regulowaniu go. Niezbyt potrzebnym.