Sytuacja finansowa wielu miast i gmin jest bardzo napięta. Dlatego z taką determinacją walczą o swoje interesy przy okazji projektów, nad którymi pracuje rząd. Tym razem samorządy ugrały swoje w Ministerstwie Rolnictwa oraz Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji.
Jak wygląda sytuacja wspólnot gruntowych w Polsce
/
DGP
W pierwszym samorządowcom udało się przeforsować rozwiązania ułatwiające przejmowanie przez gminy wspólnot gruntowych. W drugim wstępnie uzyskano zielone światło na możliwość komunalizacji uzdrowisk.
Wspólnoty gruntowe to grunty rolne, łąki czy lasy, często przylegające do terenów zurbanizowanych, które mają wielu współwłaścicieli. Tyle teorii. Praktyka jest zupełnie inna. – Wspólnoty nie potrafią ustalić listy udziałowców. Wielu mieszkańców uzurpuje sobie
prawa do współwłasności, a nie ma tego jak udokumentować.
Przez to list nie można domknąć, a wspólnoty zalegalizować. Sądy nie mają nawet jak ustalić listy spadkobierców – mówi sekretarz Związku Gmin Wiejskich RP Edward Trojanowski.
Jako że Ministerstwo Rolnictwa pracuje nad założeniami do projektu nowelizującego ustawę o zagospodarowaniu wspólnot, gminy uznały, że jest to najlepszy moment na walkę o te tereny. – Chcielibyśmy móc przeznaczyć te
nieruchomości pod inwestycje infrastrukturalne.
Można byłoby też te tereny utrzymywać jako rezerwę, przyznawaną wywłaszczonym właścicielom innych działek – tłumaczy Edward Trojanowski.
Na posiedzeniu zespołu ds. obszarów wiejskich, wsi i rolnictwa samorządowcy ustalili ze stroną rządową tryb postępowania ze wspólnotami.
Jeśli
nowelizacja wejdzie w życie, osoby uprawnione będą miały sześć miesięcy na złożenie wniosku o ustalenie takich praw. Jeśli nikt się nie zgłosi, przez kolejne pół roku ustalane będą osoby uprawnione w oparciu o stan obecny (przy wymaganym 5-letnim okresie nieprzerwanego korzystania ze wspólnoty).
Kłopotliwe wspólnoty gruntowe
To obecnie ostatnia forma zbiorowego władania gruntami i wywodzi się jeszcze z czasów likwidacji systemu feudalnego. Uregulowaniem stanu prawnego tych nieruchomości miała się zająć ustawa z 29 czerwca 1963 r. o zagospodarowaniu wspólnot gruntowych. Na jej podstawie do 5 lipca 1964 r. miała powstać lista uprawnionych w poszczególnych wspólnotach w oparciu o stan faktyczny w latach 1962 –1963. Tak się jednak nie stało, wskutek czego nawet ok. 70 proc. wspólnot nie ma do dziś uregulowanego stanu prawnego. Trudno więc je opodatkować, przeznaczyć pod inwestycje czy pozyskać dotacje z UE.
Jeśli mimo to i tak nie uda się ustalić osób uprawnionych, nieruchomość stanie się własnością Skarbu Państwa lub gminy, jeśli ta złoży wniosek. A na taki przebieg całej procedury liczą
samorządy – skoro przez 50 lat nikt nie udowodnił prawa do nieruchomości, teraz też tego nie zrobi.
Sprawa wróci na posiedzeniu komisji wspólnej rządu i samorządu terytorialnego 26 września.
Zyski sanatoriów trafią do gmin, a nie do budżetu państwa
Samorządy wywalczyły sobie ponadto możliwość przejmowania ośrodków uzdrowiskowych, które właściciel – Skarb Państwa – zamierza sprywatyzować.
Minister Michał Boni miał zadeklarować, że wariant komunalizacji będzie traktowany na równi z prywatyzacją, co ci odebrali jako zielone światło do składania własnych propozycji. Na liście uzdrowisk do prywatyzacji znajduje się sześć ośrodków, rząd zamierza zostawić sobie tylko Krynicę-Zdrój.
Samorządom może pójść jeszcze łatwiej niż w przypadku wspólnot gruntowych. Pracownicy spółek uzdrowiskowych wolą bowiem trafić w ręce samorządów niż prywatnego inwestora. – Prywatne podmioty ograniczają się do działalności sanatoryjnej i spa.
My mamy jeszcze bazę leczniczą, pracuje u nas 30 lekarzy. Nie chcemy z tego rezygnować – twierdzi Józef Maj, przedstawiciel uzdrowiska w Busku-Zdroju.
Z jednej strony chęć przejęcia przez gminy i powiaty uzdrowisk można traktować jako przejaw lokalnego patriotyzmu i troski o pacjentów. Z drugiej należy przyjąć, że nikt nie przejmie czegoś, co jest nierentowne. A najlepsze uzdrowiska notują dobre wyniki.
Busko-Zdrój w ostatnich kilku latach zainwestował w modernizację 60 mln zł, a co roku wypłaca państwu dywidendę. Józef Maj nie zdradza, jak dużą, ale zapewnia, że są to niemałe pieniądze.
Być może niedługo te pieniądze będą trafiać znacznie bliżej niż do Warszawy.