Rzeczywistość może jednak okazać się bardziej przyjazna dla kupujących, przynajmniej w Warszawie. Ze względu na dużą konkurencję i bardzo ostrożną politykę kredytową banków deweloperzy są tu skłonni do ustępstw, tym bardziej że limit spadł o zaledwie 1,9 proc., do ok. 5,79 tys. zł. W rozmowach z DGP deklarują, że będą starali się maksymalnie wykorzystać ostatni kwartał działania „RnS”.
Gorsze nastroje są w Poznaniu, gdzie limit spadł o 4,9 proc. do 5,15 tys. zł. – To limit tak niski, że w „RnS” trudno będzie coś w mieście kupić – ocenia pracownik działu sprzedaży jednego z dużych lokalnych deweloperów.
Ale nawet wzrosty limitów nie wszędzie wywołują euforię. Niemal cała oferta mieści się limitach „RnS” w Bydgoszczy i Toruniu, a limit w tych miastach wynosi teraz ok. 5,63 tys. zł. Miejscowi deweloperzy mówią jednak, że program nie ma wielkiego wpływu na sprzedaż.
– Klienci mają problem z pozyskaniem kredytu hipotecznego. To największa przeszkoda stojąca przed potencjalnymi kupującymi – mówi Jarosław Nadolski z Budleksu.
Obserwatorzy rynku wskazują jednak, że już w III kwartale widać było wyraźną mobilizację deweloperów, aby wykorzystać ostatnie chwile funkcjonowania RnS.
– Nawet deweloperzy, którzy mają inwestycje blisko centrów miast z podstawowymi cenami wyraźnie wyższymi od limitu, wydzielają pule mieszkań, zwykle nieco mniej atrakcyjnych, które oferują po cenach mieszczących się w limicie – mówi Kazimierz Kirejczyk, prezes firmy Reas monitorującej rynek mieszkaniowy. To nie oznacza, że sprzedają je bez zysku. Na obniżki do poziomu limitów decydują się, jeśli są w stanie zrekompensować je wyższymi cenami np. garaży lub komórek lokatorskich, jeśli są sprzedawane jako odrębne nieruchomości.