Dobra i najważniejsza wiadomość jest taka, że zdaniem Rogersa wspólna europejska waluta nie tylko przetrwa, ale – dźwigając się z kryzysu – wyraźnie poprawi swoją pozycję w obecnym roku. Katastrofalne dla globalnej koniunktury gospodarczej a także polskiej rzeczywistości ekonomicznej skutki upadku eurolandu zostały już dość barwnie i szczegółowo opisane w wielu miejscach, a z niedawnych wypowiedzi szeregu ekonomistów i komentatorów wynikało, że tego typu scenariusz jest jak najbardziej realny. W tych okolicznościach optymistyczne przepowiednie znanego autorytetu inwestycyjnego, którego śmiałe prognozy w przeszłości rynki wielokrotnie pozytywnie weryfikowały, mogą mieć znaczenie samospełniającej się przepowiedni. Jest bowiem rzeczą niemal pewną, że moment odrodzenia pełnego zaufania do wspólnej waluty stanie się punktem zwrotnym na globalnym rynku kapitałowym, a co za tym idzie także na mocno już nadwyrężonej trwającą bessą warszawskiej GPW. Uwzględniając jednoznacznie dodatnią korelację głównych indeksów warszawskiego parkietu z siłą złotego, perspektywę powrotu globalnego apetytu na ryzyko oraz powszechnego sentymentu inwestycyjnego, należałoby oczekiwać już w średnioterminowej perspektywie znacznego umocnienia polskiej waluty z wszelkimi tego konsekwencjami dla krajowej gospodarki.
Niestety wskazanie przez słynnego ulubieńca Wall Street euro (EUR) i co ciekawsze franka szwajcarskiego (CHF) jako atrakcyjnych walorów inwestycyjnych na bieżący rok to już informacja, która z punktu widzenia rodzimej sytuacji społeczno-gospodarczej nie należy do najbardziej optymistycznych. Rogers wprost podważa trwałość intencji Szwajcarskiego Banku Narodowego (SNB) w utrzymywaniu stałego parytetu EUR/CHF na poziomie 1,2 stwierdzając, że absolutnie żadna instytucja na świecie nie jest w stanie na dłuższą metę wytrzymać współzawodnictwa z rynkiem w kwestii ustalania kursów wymiany walut. Jest to rozumowanie o tyle logiczne i wielokrotnie potwierdzone przez praktykę inwestycyjną, co stojące w skrajnej opozycji do powszechnego obecnie poglądu, który zakłada pełną determinację i docelową skuteczność SNB w stopowaniu „niekontrolowanej” aprecjacji helweckiej waluty poprzez dodruk każdej pożądanej ilości banknotów.
Jednak największy paradoks prognozy Jima Rogersa polega na tym, że przewidując „odrodzenie euro,” a co za tym idzie przesilenie koniunktury oraz początek ożywienia w eurolandzie, zakłada jednocześnie ponadprzeciętną atrakcyjność inwestycyjną szwajcarskiego franka, który jak powszechnie wiadomo uchodzi za walor lokacyjny na tzw. trudne czasy. Jeżeli faktycznie dojdzie w perspektywie najbliższych miesięcy do oczekiwanych przez rynki pozytywnych rozstrzygnięć eliminujących podstawowe zagrożenia ekonomicznego bytu Unii Europejskiej, to nie szukając daleko tylko na rodzimej GPW będzie można bez większego wysiłku wybrać dziesiątki okazji inwestycyjnych, wielokrotnie ciekawszych od banknotów emitowanych przez SNB.
Jednak z punktu widzenia aktualnie obowiązujących realiów okołorynkowych, analizy technicznej czy psychologii rynku, sytuacja oraz perspektywy polskiego złotego nie wydają się tak problematyczne jak ostatnie prognozy Jima Rogersa. Krajowy pieniądz po prostu systematycznie traci na wartości w stosunku do głównych walut i nic nie wskazuje na to, by stan ten miał ulec radykalnej ewolucji w dającej się przewidzieć perspektywie. Co więcej, każdy pretekst, jak np. niedawny przypadek Węgier, jest dobry do skokowego wzmocnienia obowiązującego trendu, co tylko potwierdza jego jak najlepszą dyspozycję. Notowania dolara amerykańskiego oraz euro do PLN podążają w kierunku górnego ograniczenia obowiązujących tu długoterminowych trendów bocznych, natomiast w przypadku CHF, gdzie dla odmiany dominuje historyczny trend wzrostowy, widzimy powolny, przerywany takimi jak ta obecna lokalnymi korektami, kurs w kierunku zeszłorocznego maksimum na poziomie 4,10 zł. Pomimo interwencji SNB, których perspektywa kilka miesięcy temu wydawała się zbawienna dla setek tysięcy polskich gospodarstw domowych zadłużonych we franku z tytułu kredytów hipotecznych, osiągnięcie przez parę CHF/PLN do końca roku psychologicznego poziomu 4 zł. wydaje się jak najbardziej realne. Dlaczego „psychologicznego”? Przede wszystkim dlatego, że podobnie jak latem ub. roku taka sytuacja może wywołać mniej lub bardziej nerwowe reakcje uczestników rynku, zwłaszcza rodzimych banków.
Oznaczałoby to niestety perspektywę ponowienia przerabianych już w przeszłości kłopotów osób i rodzin posiadających kredyty denominowane nie tylko w CHF ale w mniejszym zakresie także we wszelkich innych aniżeli rodzima walutach. Jednak co gorsza konsekwencje takiego stanu rzeczy mogą uderzyć rykoszetem także w osoby zamierzające sfinansować planowany zakup nieruchomości w perspektywie najbliższych miesięcy kredytem hipotecznym w polskich złotych. Ewentualny kolejny etap utrwalania procesu osłabiania złotego będzie bowiem jednoznacznym sygnałem pogorszenia jakości portfela kredytowego większości działających w Polsce banków, które fakt ten słusznie zakwalifikują jako niebezpieczną zwyżkę ryzyka operacyjnego. Ta z kolei prawdopodobnie pociągnie za sobą istotny wzrost kosztów okołokredytowych dla nowych, nie tylko hipotecznych kredytobiorców. Może się więc okazać, że to nie szeroko komentowana ostatnio rekomendacja SIII, ale zupełnie inne okoliczności staną się główną przyczyną regresu dynamiki kredytów hipotecznych i zdolności kredytowej w Polsce w rozpoczętym niedawno roku. Jeżeli tego typu scenariusz miałby się zrealizować, to koniunkturalny „dołek” na rodzimym rynku mieszkaniowym, rozumiany jako kombinacja optymalnych z punktu widzenia kupujących cen oraz bankowych warunków finansowania kredytowego, wypadł by znacznie wcześniej aniżeli można by tego oczekiwać.