Pandemia wywołała bezprecedensowy kryzys w mieszkalnictwie za oceanem.
Amerykańska Narodowa Rada ds. Mieszkalnictwa Wielorodzinnego (NMHC), zrzeszająca właścicieli nieruchomości, ogłosiła, że aż 31 proc. wynajmujących mieszkania w Stanach Zjednoczonych nie zapłaciło czynszu za pierwszy tydzień kwietnia. Szef stowarzyszenia Doug Bibby powiedział, że jeżeli rząd nie pomoże obywatelom bezpośrednio, to kolejne tygodnie mogą być jeszcze gorsze.
– Jeżeli przychody z czynszów będą dalej gwałtownie spadać, właściciele budynków mieszkalnych nie będą w stanie zapłacić personelowi opiekującemu się nieruchomościami ani zapłacić rachunków za wodę, energię czy wywóz śmieci, a także rat kredytu, jeśli hipoteka obiektu jest obciążona – stwierdził Bibby. Jego zdaniem giganci rynku sobie poradzą, bo mają rezerwy finansowe i po prostu przesuną je z planowanych inwestycji. Ale większość tego sektora stanowią właściciele obiektów czy kompleksów budowlanych, gdzie jest nie więcej niż 50 mieszkań. – Jeżeli zarządca budynku będzie zmuszony go zamknąć, lokatorzy nie bardzo będą mieli dokąd pójść. I to martwi mnie najbardziej – dodał Bibby.
Kongres i rządy stanowe wprowadziły tymczasowe zakazy eksmisji, chociaż dotyczą one w większości budownictwa komunalnego i spółdzielczego. Według ekspertów nie wiadomo jednak, co by się stało, gdyby upadły komercyjne firmy, do których należą czynszówki. Szef jednej z organizacji społecznych broniących praw lokatorów Shamus Roller powiedział w rozmowie z dziennikarzem National Public Radio, że władze federalne powinny pilnie wkroczyć do akcji i pomóc zarówno wynajmującym, jak i właścicielom budynków.
– Nie sądzę, by ludzie, którzy masowo stracili pracę, w magiczny sposób zdobyli środki, by zapłacić za czynsze w maju – stwierdził. Kongres uchwalił ustawę o pomocy pomostowej nazwaną Cares Act, wspierającą finansowo osoby dotknięte teraz bezrobociem, ale transfer środków trwa bardzo wolno i do większości potrzebujących nie dotarł jeszcze pierwszy czek. Czynszu nie płacą też biznesy dotknięte obostrzeniami w związku z pandemią koronawirusa. Z tych większych to m.in. sieć cukierni The Cheescake Factory.
Amerykańskie media informują też o możliwych strajkach lokatorów. Dziennik „The Washington Post” opisał historię 28-letniego kucharza Caseya Jamesa z przedmieść Atlanty, który po utracie pracy w restauracji odwiedził ponad 200 mieszkających po sąsiedzku rodzin i namawiał ich do tego, by solidarnie nie zapłacili czynszu i by właściciel nie wyrzucił tych dotkniętych bezrobociem na bruk. Odzew sąsiadów był pozytywny i cała wspólnota postanowiła razem działać w negocjacjach z właścicielami nieruchomości. Takie akcje odbywają się w całym kraju. W pierwszej dekadzie kwietnia masowe protesty miały miejsce w Chicago i San Diego. Historykom dzisiejsza sytuacja na poziomie społecznym przypomina nie tylko kryzys z lat 2008–2009, ale i wielką depresję, która zaczęła się po krachu na Wall Street w 1929 r.
Już w jej pierwszych latach dach nad głową straciło 600 tys. osób, a kilka stanów i mniejszych miejscowości utraciło płynność finansową. W samym tylko Nowym Jorku bez pracy pozostawało 800 tys. Amerykanów, którzy znaleźli się na łasce instytucji państwowych lub prywatnych ośrodków charytatywnych. Mnóstwo ludzi poszukujących pracy i dachu nad głową znalazło się w drodze. Populacja wędrownych pracowników, czyli tzw. hobo, wzrosła do niemal 700 tys. O tym, w jakiej kondycji znalazło się społeczeństwo, świadczy to, że w trakcie kryzysu współczynnik dzietności zmniejszył się o blisko 20 proc. Wzrosła natomiast liczba samobójstw. W sumie w tym czasie życie odebrało sobie 40 tys. osób.