Prezes giganta z Mountain View Eric Schmidt wybiera zdolnych ludzi, daje im 150 tys. dolarów i zachęca do tworzenia własnych firm.
Jeśli chcesz się przekonać, czy potrafisz robić biznes w Dolinie Krzemowej, zwróć się o pomoc do Erica Schmidta. Były dyrektor generalny Google’a rok temu uruchomił drugą już firmę inwestycyjną, która zajmuje się finansowym wspieraniem technologicznych start-upów. Doświadczenie? Możesz go nie mieć. Biznesplan? Nie jest wymagany. A pieniądze? Na twoim koncie może być debet. Jedynymi cechami, jakimi trzeba się wykazać, są umiejętność działania, kreatywność oraz nieszablonowe myślenie. Innovation Endeavors wsparło już 16 projektów, z których dwa przygotowują się właśnie do rzucenia wyzwania największym graczom na rynku.
Co kilka miesięcy firma Schmidta zaprasza na szkolenie do siedziby w kalifornijskim Palo Alto osoby, które wcześniej wybrała na podstawie zgłoszeń. Czekają je 48-godzinna biznesowa burza mózgów oraz ćwiczenia z umiejętności działania w zespole. W końcu następuje wybór szczęśliwców, którzy stworzą start-up i którym zostanie dana szansa na zmierzenie się z gigantami branży.

Pieniądze za brak pomysłu

Podczas ostatniego rozdania dostała ją trójka biznesowych nowicjuszy: 36-letni psychiatra Charles Wang, zatrudniona w liceum 37-letnia Monisha Perkash i 27-letni pracownik organizacji ekologicznej Andrew Chang. Wcześniej nawet się nie znali, teraz dostali od Schmidta 150 tys. dol., biuro w centrum Palo Alto (swoje siedziby mają tam takie firmy, jak Facebook, Hewlett-Packard, Tesla Motors i Palantir Technologies) oraz możliwość korzystania z rad weteranów Doliny Krzemowej. I pięć miesięcy na zadziwienie rynku. Początkowo start-up miał w planach zreformowanie systemu zaopatrzenia barów szybkiej obsługi, potem myślał o stworzeniu inteligentnych sieci przesyłowych. W końcu trójka zdecydowała się na opracowanie remedium na ból pleców (kto ich nie doświadcza, pracując całe dni przy komputerze?). Oczywiście, będzie to rozwiązanie hi-tech.
Strata pieniędzy? Niekoniecznie. Rewolucja technologiczna każdego dnia przynosi niesamowite pomysły – z jednej strony najzupełniej szalone i na pierwszy rzut oka całkowicie bezsensowne, z drugiej ludzie gotowi są jednak za nie płacić. Niewielki amerykański start-up Scoopler wypuścił niedawno na rynek aplikację, dzięki której użytkownicy urządzeń przenośnych pracujących pod systemem operacyjnym Android (w planach jest usługa na iPhone’y i iPady) mogą dowiadywać się, czy w ich pobliżu znajduje się celebryta. Program JustSpotted przegląda Facebooka oraz Twittera w poszukiwaniu najnowszych wpisów o popularnych gwiazdach, o miejscu ich przebywania mogą się także nawzajem informować użytkownicy aplikacji. Szefostwo Scooplera liczy zyski, bo ich dzieło już w dniu debiutu zaczęło cieszyć się wielką popularnością.
– Wszystko zmienia się obecnie w błyskawicznym tempie i nikt do końca nie wie, co może się przyjąć na rynku, a co okaże się klapą. Ja chcę dać młodym biznesmenom potrafiącym doskonale wyczuwać nisze możliwość skonfrontowania marzeń z rzeczywistością, która bywa często bardzo kapryśna – tłumaczy Schmidt. Jak mało kto zna smak sukcesu i wie, jak łatwo przegrać.
– Dałem ciała, jeśli chodzi o sieci społecznościowe. Wiedziałem, że muszę coś zrobić, ale nie udało mi się – mówił 56-letni Eric Schmidt na majowej konferencji D9. Ta niemoc w walce z popularnością Facebooka i Twittera – projekty Google’a Orkut oraz Buzz poniosły klęskę – kosztowała go posadę dyrektora generalnego (został nim jeden ze współzałożycieli Google’a – Larry Page, który z sukcesem uruchomił społecznościową usługę Google+), choć pozostał w firmie na stanowisku prezesa zarządu (nie zajmuje się już codziennym zarządzaniem). Koncernu nie stać na przecięcie pępowiny łączącej ze Schmidtem, bo to ten spokojny okularnik stworzył giganta z Mountain View. Gdy do niego przechodził, Google był wciąż de facto start-upem z wielkimi ambicjami oraz pierwszymi sukcesami; gdy przestał być dyrektorem generalnym, giełdowa wartość firmy przekraczała 150 mld dol.



Nieprzeciętnym talentem do zarządzania wykazywał się od początku kariery. Po ukończeniu studiów (elektrotechnika na Princeton University, tytuł inżyniera informatyki oraz doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Barkeley), pracował w Bell Labs (wydział badawczy francuskiej korporacji telekomunikacyjnej Alcatel-Lucent), w ZiLOG (producent mikroprocesorów) oraz w znanym laboratorium firmy Xerox w Palo Alto – PARC. Zdobycie szlifów zajęło mu rok. Z tak wypracowanym doświadczeniem znalazł w 1983 roku posadę w Sun Microsystems, w którym został pierwszym menedżerem ds. oprogramowania. Błyskawicznie awansował i w końcu został nawet szefem działu nadzorującego tworzenie języka programowania Java (jeden z najbardziej znanych i udanych produktów SM).

Rzuć wyzwanie największym

W 1997 roku podkupił go Novell (sieciowe systemy operacyjne dla korporacji), który zdecydował się uczynić go od razu prezesem. Cztery lata później Schmidt, nie zważając na opór środowiska programistów, sfinalizował przejęcie firmy doradczej Cambridge Technology Partners. Dzięki temu Novell mógł oferować klientom kompleksową gamę rozwiązań: od oprogramowania po usługi biznesowe. Transakcja, która wyszła przedsiębiorstwu tylko na dobre, była jego ostatnią w Novellu. Jeszcze w 2001 roku spotkał twórców Google’a Larry’ego Page’a i Siergieja Brina, którzy po niedługiej rozmowie z dużo bardziej doświadczonym Schmidtem byli pod takim wrażeniem, że za wszelką cenę postanowili ściągnąć go do Mountain View. Udało im się, co wywołało w branży szok – Novell był wówczas uznaną marką, Google zaś tylko obiecującym projektem. Razem stworzyli tzw. triumwirat, który przez dekadę udanie zarządzał Google’em.
Schmidt zbudował przede wszystkim finansowe fundamenty spółki: wdrożył usługę AdWords, dzięki której zarabia rocznie setki milionów dolarów z reklam. Dzięki tym środkom Google mógł m.in. uruchomić pocztę e-mailową (Gmail) oraz usługi geolokalizacyjne (Google Maps), przejąć portal YouTube, stworzyć wirtualną bibliotekę (Google Books), przeglądarkę internetową (Google Chrome), system operacyjny pracujący w chmurze (OS Chrome – komercyjny debiut na masową skalę w tym roku) oraz przede wszystkim postawić na rozwój Androida, systemu operacyjnego dla urządzeń przenośnych, dzięki któremu w krótkim czasie podbił błyskawicznie rozwijający się rynek smartfonów i tabletów. Talent Schmidta – na równi z wizjonerstwem Page’a i Brina – sprawił, że Google przestał być firmą kojarzoną wyłącznie z internetową wyszukiwarką, a stał się jednym z największych i nowatorskich koncernów świata.
Sukces Google’a uczynił z Erica Schmidta krezusa. W najnowszym zestawieniu najbogatszych ludzi świata, który co roku publikuje magazyn „Forbes”, zajmuje wysokie 136. miejsce z majątkiem przekraczającym 7 mld dol. Przy okazji stał się też jednym z najbardziej wpływowych Amerykanów. Zaangażował się w politykę – wspiera Demokratów, spore sumy wyłożył na kampanię prezydencką Baracka Obamy. Spekulowano nawet, że może być w jego rządzie sekretarzem handlu, ale ostatecznie został jednym z doradców obecnego gospodarza Białego Domu. Zasiada także we władzach New America Foundation – prywatnego ośrodka analitycznego, którego celem jest „promowanie nowych idei i myślicieli, by móc zmierzyć się z wyzwaniami czekającymi USA w przyszłości”.
Jednak ostatnio tym, co go najbardziej kręci, są inkubatory biznesu. Założył firmy TomorrowVentures oraz Innovation Endeavors, którym jedynym zadaniem jest wspomaganie młodych przedsiębiorców w odniesieniu sukcesu. Na tę działalność przeznacza własne oszczędności. – W takim związku symbioza jest prosta. Aniołowie biznesu, czyli sponsorzy, przejmują część udziałów w start-upach i jeśli odniosą one sukces, zgarniają krocie. Jeśli pomysł jest niewypałem, zainwestowane pieniądze przepadają. W tym konkretnym wypadku może być jednak tak, że obiecujący debiutant zostanie w całości po bardzo dobrej cenie przejęty przez Google’a. Ta firma słynie z kupna małych spółek, które pracują nad rewolucyjnymi rozwiązaniami. Tak było choćby z firmą, która stworzyła Androida – mówi „DGP” Randy McPerson z firmy analitycznej Gartner.
W odróżnieniu od inkubatorów prowadzonych przez innych miliarderów z Doliny Krzemowej (Vinod Khosla, Jeff Bezos czy Bill Drayton) Schmidt nie wymaga od kandydatów sprecyzowanych pomysłów, stawia raczej na swobodną wymianę idei, pewien ferment, który może zaowocować przełomowymi rozwiązaniami. – Zadaje im dwa podstawowe pytania: Gdzie chcemy być za kilka lat? I co musimy zrobić, by się tam znaleźć? – mówi John H. Havens z Boston College. Nie może być inaczej – ten luz graniczący z anarchią – to doświadczenie wyniesione z macierzystej firmy. – Większość ludzi nie oczekuje od Google’a odpowiedzi na zadane pytania. Chcą, by Google im powiedział, co powinni zrobić – uważa Eric Schmidt. Tego nie da się osiągnąć, gdy się jest wtłoczonym w sztywne biznesowo-technologiczne ramy.