Zrobienie męczenników z Bartosza Węglarczyka czy Tomasza Lisa przy okazji walki o medialną „większą równowagę” wcale nie musi prawicy pomóc. Warto się zastanowić przed podjęciem decyzji.
PiS wygrał wybory samorządowe, ale zza urzędowego zadowolenia wyziera pytanie, czy skala tego zwycięstwa jest zadowalająca. Dostał w głosowaniu do sejmików mniej głosów niż w wyborach parlamentarnych trzy lata temu (przy wyższej frekwencji), no i przegrał z kretesem w większych miastach, nie tylko w metropoliach.
Czy TVP przegrzała?
W pierwszych przymiarkach do szukania winnego pojawił się też problem telewizji publicznej. Czy jej rozpalona do białości propaganda tym razem nie zaszkodziła, zamiast pomóc? Problem postawił już w wieczór wyborczy prof. Kazimierz Kik, naukowiec wywodzący się z lewicy, ale kibicujący dobrej zmianie. W TVP Info pytał, czy to przypadkiem ta firma nie uśpiła czujności zwolenników Patryka Jakiego w Warszawie, ogłaszając przedwcześnie jego sukces, zarazem mobilizując elektorat przeciwny tej kandydaturze.
Sugestie, że propaganda mediów publicznych, zwłaszcza TVP, okazała się przeciwskuteczna, pojawiły się też w wypowiedziach postaci bardziej miarodajnych dla obozu. Choćby prof. Waldemara Parucha, socjologa biorącego udział w pracach sztabu kampanii PiS. Po cichu podobne zarzuty stawia wielu polityków Zjednoczonej Prawicy.
Podobno sam prezes Jarosław Kaczyński zadał parę razy pytanie, czy TVP pomagała, czy szkodziła. Natychmiast pojawiły się plotki o przymiarkach do odwołania Jacka Kurskiego. Wymienia się nawet nazwisko ewentualnego następcy, obecnego prezesa Orlenu Daniela Obajtka. Dzieje się to w momencie szczególnym – przy neutralnym Polsacie wrażenie medialnego osaczenia pisowskiej władzy staje się coraz bardziej produktem wyobraźni.
Tak naprawdę żadna decyzja co do TVP nie zapadła i wydaje się, że Kaczyński swoim zwyczajem bawi się sytuacją. Mógłby z łatwością odwołać Kurskiego rękami Rady Mediów Narodowych, ale sam telewizji nie ogląda i jego ocena skuteczności bądź nieskuteczności tego medium wynika z ogólnej oceny skutków kampanii. Jeśli uzna, że te wybory to jednak bardziej sukces niż porażka (jak głosi oficjalnie), gotów jest zostawić całkowicie zależnego od siebie, zgadującego jego myśli polityka w fotelu na Woronicza. Rzecz przecież nie w osobie Kurskiego. Przy swojej inteligencji mógłby on robić każdą telewizję, także bardziej zniuansowaną. Chodzi raczej o polityczne pytanie o metodę korzystania z narzędzia, jakim są publiczne media. A tu nawyki plus strach przed utratą kontroli wciąż przeważają nad myślą o bardziej subtelnej grze z widzem mniej zaangażowanym po jednej ze stron.
Pytania o nowy rynek
Pojawia się więc inne pytanie, w pewnym sensie będące odwrotnością tamtego. O to, czy w następstwie tej kampanii nie wróci idea przekształcania rynku mediów prywatnych. Zwłaszcza publikacja nagrania rozmów Mateusza Morawieckiego z restauracji Sowa i Przyjaciele przez Onet.pl, należący do szwajcarsko-niemieckiego joint venture Ringier Axel Springera doprowadziła wielu polityków PiS do białej gorączki. Ich pretensje są nawet uzasadnione. Rzeczywiście uczyniono nagle głównym tematem kampanii rzecz już znaną – w celu stricte politycznym.
Tyle że TVP równie arbitralnie decydowała o wypuszczaniu innych nagrań. Nie jest to więc debata o dziennikarskiej etyce, ale o kontroli. Rządząca prawica szuka po prostu metody zniechęcenia mediów do zbyt śmiałych kroków zwróconych przeciw niej. Wizja wstrząsów na medialnym rynku jako narzędzia dyscyplinowania pojawiła się w wypowiedziach wielu ludzi prawicy, zarówno tych należących do politycznego jądra, jak i tych stanowiących intelektualno-medialne zaplecze.
Po wyborach przez dwa dni pozwolono być główną twarzą partii prof. Krystynie Pawłowicz, a ona zdążyła opowiedzieć się za odbieraniem stacjom telewizyjnym koncesji i rozdawaniem ich od nowa. Zabawne, bo nałożyło się to na postanowienie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) nakazujące zablokowanie zmian w Sądzie Najwyższym do czasu wydania przez to ciało ostatecznego orzeczenia. Nikt nie ma wątpliwości, jaki będzie werdykt. I mało kto kwestionuje to, że Polska będzie musiała go wykonać, odkręcając zmianę przedstawianą jako fundamentalna i nieuchronna. W cieniu tej rejterady odbędą się wybory do europarlamentu. I właśnie w świetle tej wiedzy poważna partia pozwala swojej posłance, oddelegowanej do roli zagończyka, nawoływać do kolejnej awantury, która zakończyłaby się tym samym.
Niezależnie od wrażenia wywołanego apelami Pawłowicz sam temat mediów pozostaje otwarty. Wiosną tego roku PiS przymierzał się do forsowania ustawy wymuszającej zmiany na medialnym rynku. Potem nagle się z tego wycofał, motywując to obawami przed atmosferą polityczno-prawnej awantury psującej im szanse w kolejnych wyborach. Pojawiały się i inne wyjaśnienia zatrzymania marszu – np. obawa, że nieprzebudowane zgodnie z wolą PiS sądy będą stawać po stronie właścicieli kwestionujących reformę jako zamach na prawo własności.
We Francji podobnie?
Teraz temat wrócił, choć – tak jak w przypadku linii TVP – bez konkluzji. – Na pewno nie będziemy szli drogą posłanki Pawłowicz. Możliwy jest powrót do rozwiązań przygotowanych w Ministerstwie Kultury. To są zapisy antymonopolowe obecne w takich państwach jak Francja czy Niemcy. Możliwy, bo emocje są w naszym obozie silne. Ale żadne decyzje nie zapadły – relacjonuje ważny polityk PiS bliski Kaczyńskiemu.
Rzeczywiście resort kultury coś przygotował. Nie jest to nawet spójny tekst ustawy, a zestawienie wariantowych rozwiązań. Nie ma tam słowa o ograniczeniach dla obcego kapitału. – Wiemy, że byłoby to potraktowane jako naruszenie prawa unijnego, więc tego nie dotykamy – deklaruje ważny urzędnik Ministerstwa Kultury.
Są za to różne wersje rozwiązań dekoncentracyjnych. W zależności od wyboru takiego czy innego mogą uderzać w interesy Ringiera Axela Springera, który ma w swoim portfolio wiele tytułów prasowych i mediów internetowych albo niemieckiej Grupy Polska Press, która kontroluje wiele gazet regionalnych. Ba, nawet w interesy największych stacji telewizyjnych, które są wprawdzie pojedynczymi podmiotami, ale mają poprzez swoje domy mediowie „nadmierny” udział w rynku reklam – na tym polega przeciwdziałanie monopolom.
Prawdą jest, że polski rząd poszedłby w ten sposób ścieżką przetartą przez Niemcy lub Francję. W tym ostatnim kraju prawo dba, żeby żaden podmiot nie osiągnął nadmiernej przewagi ani na rynku telewizyjnym, ani prasowym, w ustawach są limity procentowe dla różnych rodzajów medialnej działalności. Ba, jeśli chodzi o telewizję we Francji obowiązuje prawo ograniczające obecność obcego kapitału – i kraj ten wszedł do Unii z tymi właśnie przepisami. Nie dotyczą one wprawdzie innych państw unijnych, ale istnieją.
Ogólny kierunek tamtych rozwiązań jest taki, że na rynku mediów nikomu nie wolno wszystkiego. W Polsce Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) może się wtrącać w poszczególne transakcje na medialnym rynku, ale nie ma jasnych kryteriów jego monopolizacji. I tę lukę nowa ustawa mogłaby wypełnić.
Awantura – o co
Uchwalenie takiej ustawy w Polsce byłoby bez wątpienia trudniejsze do zakwestionowania w organach unijnych, także w TSUE, niż zmiany w sądownictwie, w szczególności niż usuwanie sędziów z urzędu pod takim czy innym pretekstem. Kto wie, czy nawet nie dałoby to prawicy poczucia satysfakcji: oto po widowiskowej porażce prawnej na polu sądowym pojawia się możliwość utrzymania innej zmiany, jakoś korzystnej dla obecnej władzy.
Zarazem politycy PiS sami przyznają, że wywołałoby to potężną awanturę – w Polsce, ale z reperkusjami międzynarodowymi. Bez wątpienia obecni zagraniczni właściciele mediów by się bronili, przedstawiając nowe prawo jako szykanę. I z pewnością używaliby argumentów przesadnych, demagogicznych. Państwo ma prawo czuwać, aby nie powstawał monopol – we wszelkich dziedzinach. Obcy kapitał z pewnością zyskałby na tym polu poparcie liberalnej opozycji i powiązanych z nią środowisk międzynarodowych, niedbających o to, że w zachodniej Europie „rozwiązania są podobne”.
Tyle że jest druga strona tego medalu. Można założyć, że we Francji czy w Niemczech takie przepisy były przedmiotem względnego konsensusu. Model niemiecki, nie tyle prawny, co polityczny, zakłada np. przyjmowanie takich fundamentalnych przepisów w atmosferze międzypartyjnych uzgodnień. Z tego samego powodu mianowanie tam sędziów przez polityczne organy jest czym innym niż to, co wprowadzono w Polsce (a co sprowadza się do uzależnienia karier sędziów od prawicowej większości w Sejmie).
PiS uczynił z tego prawa narzędzie politycznej batalii, rozprawy z elitami, z opozycyjnymi środowiskami – mające prowadzić do zdobycia korzystniejszej pozycji na medialnym rynku. Kiedy w 2003 r. SLD szukał w dekoncentracyjnych przepisach korekt pozwalających uzyskać większy wpływ na media, prawica, pozostając w jednym obozie z Agorą, była temu przeciwna, bo rozumiała polityczny cel tych działań. To była praprzyczyna afery Rywina. Dziś politycy prawicy próbują powtórzyć ten sam manewr, dodając do tego atmosferę rewolucji. A zarazem zastanawiając się, których z puzzli przygotowanych w Ministerstwie Kultury warto użyć, aby „ukarać” albo zmusić do większej uległości konkretne podmioty.
Mogą tego próbować. Samo prawo nie wskazuje tu wyraźnie, co jest słuszne, a co nie. Dekoncentracji można wręcz bronić na różnych płaszczyznach. Jeśli jednak liderzy PiS obawiają się „awantury” (bez szybkich korzyści przed wyborami), to przecież sami zbudowali dla niej solidne podstawy, ustawicznie żaląc się na „wrogie ośrodki”. Powinni mieć świadomość, że jedni wyborcy przyklasną „rozprawie z mediami”, za to na innych podziała to tak, jak spot antyimigrancki czy plotki o polexicie: dodatkowo zmobilizuje ich przeciw.
Stanie się też ta kolejna awantura źródłem rozmaitych międzynarodowych kłopotów. I można narzekać, że Polska będzie traktowana inaczej niż Francja. Europejskim elitom wiele można zarzucić, także histeryczne nastawienie wobec pisowskiej Polski, ale w tym przypadku trafnie rozpoznają nie tyle literę prawa, ile jego ducha.
Jest zaś coś jeszcze. I w mechanicznej wierze w skuteczność propagandy TVP, i w nadziejach związanych z modelowaniem na nowo medialnego rynku, zawiera się błąd podstawowy. Wiara, że wystarczy przejąć lub zmarginalizować kluczowe media tradycyjnego typu i da się już rządzić w nieskończoność. A przecież nie jest to prawdą, bo kilka razy Polacy wybierali sobie władzę przeciw mediom, a w każdym razie przeciw ich dominującej części. Także na przekór jątrzącej propagandzie.
/>
Zawiera się w tym także przekonanie, że opozycyjna opcja to produkt sztuczny, importowany od obcych albo wykreowany przez biznesowe, jeśli nie aferalne, ośrodki. Tymczasem kilkadziesiąt procent Polaków myśli i będzie myśleć inaczej niż prawica. Można się zżymać na szefa Onetu Bartosza Węglarczyka czy naczelnego „Newsweeka” Tomasza Lisa, ale oni nie zostali do Polski przywiezieni przez Niemców czy przez szemranych biznesmenów. Zrobienie z nich męczenników przy okazji walki o medialną „większą równowagę” będzie widowiskiem godnym pożałowania, także z punktu widzenia niepisanych standardów. A na dłuższą metę wcale nie musi prawicy pomóc. Warto się zastanowić przed podjęciem decyzji.