Jestem anonimowym frankowiczem. Takim samym jak tysiące innych. Kredyt wziąłem w 2008 r., czyli w najgorszym możliwym czasie. Trochę jak przez mgłę pamiętam wyliczenia doradcy bankowego, który dwoił się i troił, by sprzedać produkt. Wyliczał, że frank musiałby podrożeć „nawet o 30 proc.”, żeby koszt zrównał się z kredytem złotówkowym. Wiele nie myślałem, przecież wszyscy brali.
Jestem anonimowym frankowiczem. Takim samym jak tysiące innych. Kredyt wziąłem w 2008 r., czyli w najgorszym możliwym czasie. Trochę jak przez mgłę pamiętam wyliczenia doradcy bankowego, który dwoił się i troił, by sprzedać produkt. Wyliczał, że frank musiałby podrożeć „nawet o 30 proc.”, żeby koszt zrównał się z kredytem złotówkowym. Wiele nie myślałem, przecież wszyscy brali.
Nawet gdy kilka miesięcy później runął bank Lehman Brothers i zaczął się kryzys, przekonywałem sam siebie, że jakoś to będzie, jeszcze złotówka nie zginęła. Było to może irracjonalne, ale brało się z mojej generalnej wiary w pozytywny obrót spraw. Jak było potem, wiadomo. Kurs wystrzelił, kredyt się podwoił, a wyceny nieruchomości – także mojej – zanurkowały. Dziś każdy dzień zaczyna się od sprawdzania oficjalnych kursów wymiany, wzrok nie omija żadnego kantoru i pozycji CHF na tablicy.
Czy gdyby to było możliwe, wziąłbym kredyt jeszcze raz? Naturalnie! W moim przypadku była to jedyna możliwość przeprowadzki do własnego lokum. Bez kredytu musiałbym się z rodziną tułać latami po wynajmach. Można? Można. Ale skoro była inna opcja, należało ją wykorzystać. Kredyt frankowy i wahania jego wysokości uznaję więc za rodzaj podatku od luksusu, jakim jest własna nieruchomość. Wiedziałem, co brałem, wiedziałem, co podpisuję. Wychodzę z założenia, że własne długi trzeba spłacać własnymi siłami – tak długo, jak tylko się da. Mam pełną świadomość, że wielu ludzi ma znacznie gorzej, krach kredytów frankowych odbiera im pieniądze, które są po prostu potrzebne na przeżycie. Dlatego nie jestem fundamentalistą, który widzi sprawę zadłużonych w walucie w sposób czarno-biały. Uważam, że części z nich, tych najsłabiej dziś sytuowanych, należy się ewidentnie rodzaj pomocy, bardziej od banków niż od państwa.
I w tym momencie pojawia się na scenie śmietanka polskich polityków, rozpalonych gorączką sezonu wyborczego. Są w stanie obiecać wszystko wszystkim. Nieważne, czy są socjalistami z lewego, czy prawego obozu. Kiełbasa wyborcza przybiera postać najróżniejszą, więc czemu nie miałyby to być ulgi kredytowe. Głosowanie w Sejmie nad zmienioną ustawą o pomocy frankowiczom pokazało wyjątkową bezmyślność i krótkowzroczność. Koalicja głosowała za, bo desperacko potrzebuje zwiększyć swoje szanse na przedłużenie rządów. Opozycja nie była przeciw, bo też chce się przypodobać. A jak już stanie się jesienią koalicją, czego jest prawie pewna, to zawsze może w Sejmie zmienić ustawę na bardziej racjonalną.
Właściwie należy zapytać, dlaczego ulga, czyli część kredytu przeniesiona na barki banków, ma wynosić tylko 90 proc. Dlaczego nie 100?! I dlaczego bolesnej bądź co bądź sprawy nie poddać dodatkowo pod głosowanie w referendum? Skoro jest moda na dodawanie pytań, chciałbym oficjalnie zaproponować jeszcze jedno (chyba już dwunaste?): czy jesteś za umorzeniem spłat kredytów walutowych w części związanej ze wzrostem kursu wymiany walut? Społeczeństwo odpowie „tak” i sprawę mamy odfajkowaną!
Naśmiewam się, ale do śmiechu mi nie bardzo. Gdybym miał taką możliwość, wprowadziłbym moratorium na przyjmowanie przez Sejm ustaw niosących poważne konsekwencje dla gospodarki, np. na pół roku przed wyborami. Takie moratorium miałoby sens tak długo, jak posłowie nie przestaną traktować państwa polskiego jak kawał sukna, które można sobie wzajemnie wyrywać i rozrywać.
Nie jestem bankowcem ani bankowym lobbystą. Wręcz przeciwnie, mam do banków ogromne pretensje o to, że próbowały zamieść pod dywan problem kredytów walutowych. Obserwowałem prace Związku Banków Polskich i wypracowane przez związek propozycje – i z góry było wiadomo, że chodzi w nich o to, by banków nie zabolało. Nie umieliście uregulować się sami – uregulują was posłowie. I zaboli naprawdę. Nikt tego głośno nie mówi, ale dla części banków wejście w życie pomysłów przyjętych w Sejmie oznaczałoby wręcz „pójście pod wodę”.
Tu już nie chodzi o problemy budżetu z tym, że banki wpłacą sporo mniejsze podatki – ale o stabilność systemu. Owszem, banków dziś nikt specjalnie nie lubi (współczuję kolegom bankowcom, że prestiż ich pracy tak mocno podupadł), ale bez sprawnego i zdrowego systemu bankowego żaden kraj długo nie pociągnie. Nieważne, czy jest wyspą zieloną, wyspą grecką, czy jakąkolwiek inną. Banki muszą być stabilne, bez tego chwieje się obrót gospodarczy – na czym cierpią wszyscy. Mam więc nadzieję – choć nie mam wielkiego przekonania – że w Senacie wynalazki sejmowe zostaną okrojone, a ulgi w kredytach zostaną przyznane tym, którzy ich naprawdę potrzebują.
PS Żeby była jasność, w mojej sytuacji ustawa w wersji sejmowej nic nie zmienia. Podobnie jak bardzo wielu kredytobiorców zaludniam metraż minimalnie większy niż ustawowe maksimum.
Kiełbasa wyborcza może przybierać najróżniejszą postać, więc czemu nie miałyby to być także ulgi kredytowe
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama