Europejski Bank Centralny będzie co miesiąc pompował do systemu bankowego 60 mld euro. To dużo pieniędzy. Niewykluczone, że część z nich trafi do Polski. Pora zastanowić się, jakie to może mieć dla nas skutki - uważa Jacek Ramotowski dziennikarz Obserwatora Finansowego.
Ważne, by państwo próbowało zapanować nad sytuacją, jaką może wyzwalać napływ kapitału / ShutterStock
Dzięki temu, że EBC będzie kupował od banków aktywa, w tym także rządowe obligacje, te będą miały więcej gotówki, a zatem większą skłonność do kupowania kolejnych aktywów. EBC liczy, że w efekcie europejskie przedsiębiorstwa dostaną tańszy kredyt, wzrosną inwestycje, a to pomoże gospodarce wyjść z recesji. Zostawmy na boku polemikę wokół skuteczności gospodarczej programów łagodzenia ilościowego. Jest ona bardzo obszerna i głęboka. Jakkolwiek argumenty nie byłyby przemyślane i trafne, wszystkie napotykają jedną barierę – ostateczny bilans skutków niekonwencjonalnej polityki monetarnej pozostaje wciąż niewiadomą. Powszechne oczekiwania są takie, że znaczna część pieniędzy wyleje się poza strefę euro i trafi na rynki wschodzące, jak stało się to w przypadku amerykańskiego „łagodzenia ilościowego”. Jeśli trafi na rynki wschodzące w Europie, to zapewne nie do Rosji – z powodu sytuacji politycznej, nie do Turcji, gdyż ryzyko tam bardzo wzrosło, nie do krajów południa Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie niespłacane zadłużenie gospodarstw domowych i firm jest już i tak za wysokie. Pozostają więc Polska i Czechy.
Nikt teraz nie jest w stanie przewidzieć, jaka będzie skala tego napływu. Może niewielka, a może spora. Jeden ze strumieni, jakim pieniądze będą płynąć do nas, zamieni się w inwestycje bezpośrednie i portfelowe. Co interesującego jest w Polsce do kupienia?
Akcje? Od połowy 2011 r. większość polskich indeksów jest w trendzie bocznym, w przeciwieństwie np. do niemieckiego DAX, który przebił górkę z pierwszej połowy 2011 r. już o bez mała 50 proc. Gospodarka się w tym czasie jednak trochę rozwinęła. To może zachęcać do przyjrzenia się wycenom polskich firm.
Co kupić? Orlen albo Lotos, które właśnie musiały dokonać przeceny zapasów i są solidnie zadłużone? Spółki sektora energetycznego? Są chronione przez rząd i umiejętnie lobbują na rzecz własnych programów inwestycyjnych. I mają najsilniejsze związki zawodowe na półkuli północnej. Potrafią przejeść wszystko – inwestycje, majątek, a może nawet zapasy. Trudno się na nie skusić. Może nieruchomości komercyjne? Oj... można się sparzyć. Małe spółki? Ich wyceny zachowywały się znacznie lepiej niż dużych. Wydawnictwa? Księgarnie? Nie żartujmy.
Banki? Polskie banki są niezłe, ale mają jeden szkopuł – kredyty we frankach. Nie wiadomo, czy będzie i jakie będzie rozwiązanie tego problemu. A to oznacza, że przynajmniej te, które zapakowały frankowymi kredytami swoje portfele, bardzo trudno teraz wycenić.
Ziemia przynajmniej do przyszłego roku leży jeszcze odłogiem, podobnie zresztą jak lasy. Może obligacje korporacyjne? Świetny pomysł, ale rynek jest płytki i jeszcze mało przejrzysty. Obligacje rządowe? Pewnie tak, tylko że tu pojawia się znowu kłopot. Portfele zagranicy są już pełne. Jej udział w długu krajowym wynosił na koniec listopada zeszłego roku 39 proc., wobec 33,1 proc. na koniec 2013 r. i 13,3 proc. na koniec 2008 r.
Przy całej niepewności i założeniu, że to jedynie domniemania, można przypuścić, że ten strumień pieniądza wygenerowanego przez EBC nie będzie zbyt wartki. Prawdopodobnie szerszy i bardziej dynamiczny okaże się strumień płynący przez bilanse banków, od zagranicznych matek do polskich córek, a w efekcie służący kreacji kredytu. Ale on może być bardziej niebezpieczny. Wielka masa pieniądza, która napływała do nas ze strefy euro w latach poprzedzających upadek Lehman Brothers, zamieniła się w lwiej części w kredyty we frankach. Co teraz banki wykreują?
Żeby było jasne – to wcale nie musi się skończyć źle ani dramatycznie. Ważne jest jednak, żeby państwo spróbowało zapanować nad sytuacją na wypadek gdyby ta zaczęła się wymykać spod kontroli. Starać się kierować strumienie pieniędzy tam, gdzie tworzyłyby wartość dodaną, zamiast na konsumpcję, której wspomożenie kredytem stanowi wielką pokusę w roku wyborczym.
W jaki sposób? Gdyby nie gwarancje de minimis, kredytowanie małych i średnich firm ciągle by się kurczyło, zamiast rosnąć. A więc powstanie funduszy poręczeniowych z udziałem państwa mogłoby stać się stałym elementem zwiększania dostępności kredytu tam, gdzie jest ona niska, a może przynieść pozytywne efekty. Powie ktoś, że to subsydiowanie banków z pieniędzy podatników – i ma rację. Ale bez tego kreatywność banków może przynieść więcej szkód niż pożytku.