Banki nie powinny zbyt długo hamletyzować w sprawie propozycji, jaką w poprzednim tygodniu złożył im przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego Jacek Jastrzębski. Bo raczej nic lepszego ich spotkać nie może.



Pomysł szefa KNF sprowadza się do tego, by opracować standard ugody, jaką zawierano by z frankowiczami, przy czym zasadą ma być zamiana obecnego kredytu walutowego na złotowy, dokonana w taki sposób, jakby od początku kredyt w CHF był zawarty w PLN. To uczciwe podejście: nie można byłoby już mówić, że frankowicze są uprzywilejowani wobec kredytobiorców złotowych, bo dotychczasowe spłaty trzeba by było rozliczyć wstecz tak, jakby od początku oprocentowanie było oparte na stawce WIBOR, a nie LIBOR, z odpowiednią marżą. No i udałoby się rozbroić tykającą bombę, jaką mieszkaniowe kredyty walutowe są dla całego systemu finansowego.
Choć bankowcy nie mówią pomysłowi „nie”, to jednak zachwytu też w nich nie wzbudził. Może to być element strategii negocjacyjnej – zajęcie takiej pozycji, by potem mieć z czego ustępować. Ale brutalna prawda jest taka, że banki w tej grze mają coraz słabsze karty i w zasadzie jedyne co mogą, to próbować ograniczać skalę przegranej. Bo że nie wygrają, wiadomo od października 2019 r., kiedy Trybunał Sprawiedliwości UE wydał niekorzystne dla nich orzeczenie, odpowiadając na pytanie polskiego sądu, czy po usunięciu niedozwolonej klauzuli w umowie można unieważnić całą umowę. To wywołało lawinę, która już kosztuje miliardy. Tylko do końca czerwca banki musiały stworzyć rezerwy i odpisy na prawe 3 mld zł na poczet strat, jakie mogą ponieść w wyniku toczących się procesów, wytoczonych im przez frankowiczów. Odpisów, które pomniejszają im wynik finansowy, może być znacznie więcej, bo liczba pozwów rośnie, a ryzyko, że sądy będą orzekać na korzyć kredytobiorców, jest spore.
Banki nie mogą zbyt długo wahać się z odpowiedzią, bo czas gra na ich niekorzyść. Oprócz tego, że odpisy mogą puchnąć względem ich funduszy własnych, jest jeszcze strata niepoliczalna, jaką byłaby zupełna erozja społecznego zaufania i pogorszenie relacji z klientami. Opinia o bankach i bez kredytów frankowych nie jest dobra, a najlepszym na to dowodem jest łatwość, z jaką politycy ustawili sektor w roli chłopca do bicia. Czy ktoś się ujął za nim, gdy nakładano podatek bankowy albo mnożono dodatkowe opłaty? W przypadku sądowej porażki z frankowiczami nikt po bankach płakał nie będzie. Choć z ekonomicznego punktu widzenia osłabienie ich stabilności to cios w stabilność całego sektora finansowego i proszenie się o kłopoty.
Ugoda – z punktu widzenia banków – oczywiście nie jest idealna. Bo będzie kosztowna. Kredytowe cofnięcie w czasie, które proponuje Jacek Jastrzębski, dla bankowego bilansu będzie miało taki efekt, jak przewalutowanie kredytu po kursie z dnia zaciągnięcia. Wtedy, w latach 2007–2008, gdy trwał boom, frank był znacznie tańszy niż dziś. Teraz po przeliczeniu wartości kredytów po tamtym kursie aktywa banków zmalałyby w porównaniu z obecnym poziomem.
Z tej perspektywy nie dziwią próby podzielenia się tą stratą. Na przykład ze Skarbem Państwa. Argument jest taki, że przecież nakręcenie rynku mieszkaniowego kredytami walutowymi napędzało gospodarczą koniunkturę, rosły wpływy z podatków czy opłat skarbowych przy zawieranych umowach. Rząd mógłby więc teraz nieco odpuścić, np. podatek bankowy. Ale i tu banki też nie ugrają raczej zbyt wiele. Ktoś w końcu kredyty walutowe sprzedawał, ktoś na tym zarabiał i to nie do końca w czysty sposób (wystarczy przypomnieć sprawę spreadów) i doprawdy trudno znaleźć jakiś przykład, który wskazywałby, że sektor bankowy sam się z tego rozliczył. Twierdzenie, że przecież banki – jako środowisko – apelowały o to, by zakazać tego produktu, nie brzmi zbyt mocno. Kto nie chciał, kredytów walutowych klientom nie wciskał i odgórny zakaz nie był do niczego potrzebny.
Jeden bankowy argument trzeba uznać – ich obawy, że ugoda nie zakończy frankowej gehenny. Owszem, intencja pomysłodawcy jest taka, by raz na zawsze przeciąć ten wrzód, ale bankowcy chcą gwarancji, że frankowiczom się nagle nie odwidzi i nie zaczną ich znowu skarżyć. Bo co będzie, jeśli oprocentowanie tych nowych kredytów zacznie rosnąć w odpowiedzi na decyzję Rady Polityki Pieniężnej, by podnieść stopy procentowe? Dziś rzecz jasna nikt o tym nie myśli. Ale wzrost stóp w Polsce jest bardziej prawdopodobny niż w zachodnich gospodarkach, z niższą inflacją i Liborem, na którym opiera się oprocentowanie kredytów w obcych walutach. Bankowcy frankowiczom nie ufają już pewnie w takim samym stopniu, jak frankowicze bankowcom, a komentarze do oferty KNF w stylu „wrzutka dla zamydlenia oczu” czy „odgrzewanie kotletów pomocników bankowych” tylko w tym braku zaufania ich utwierdza.
Faktycznie, można odnieść wrażenie, że niektórzy zapomnieli, czym jest kredyt. Że nie jest to użyczenie pewnej sumy pieniędzy za piękny uśmiech, ale zaciągnięcie zobowiązania, które kosztuje. Że kredyt to proteza – finansuje się nim zakup czegoś, na co nas w tej chwili nie stać, ale liczymy na to, że będziemy żyć w zdrowiu i zarabiać, i z czasem jednak stać nas będzie. Taka proteza przyszłych dochodów jednak kosztuje. Kombinowanie, jak się z tego wywinąć, jest co najmniej dwuznaczne moralnie.
To zresztą jest dodatkowy powód, dla którego banki powinny pospieszyć się z ugodami. Z każdym miesiącem drogiego franka do grupy tych, dla których zakup mieszkania na kredyt był pomysłem na zarabianie pieniędzy z najmu, a walka z bankami jest dziś planem na cięcie kosztów, będą dołączać ci, którzy zaciągnęli ten kredyt, by mieć szansę na własny kąt. Wtedy na inny nie było ich stać, za to dziś rata i ciągle wysoki dług są dla nich obciążeniem nie do zniesienia. Każdy miesiąc zwłoki to większe prawdopodobieństwo na wzmocnienie efektu kuli śnieżnej, która już zaczęła się toczyć.